poniedziałek, 27 maja 2013

Najmodniejszy kolor sezonu - amarant


Nie jestem jego wielką miłośniczką, bo wydaje mi się nazbyt krzykliwy, ale gdy oglądam go w takim wydaniu, jak na powyższym zdjęciu, to przestaję mieć jakiekolwiek ALE :) Przedstawiam Wam więc mój rododendron w najmodniejszej tej wiosny szacie - amarantowej :)


Nie pamiętam już kiedy ostatnio tak obficie kwitł. W ubiegłym roku miał tylko kilka kwiatków. Potem ogołocił się dość znacząco z liści, więc spodziewałam się raczej, że już po nim, a tu proszę - taka niespodzianka! Obfotografowałam go więc ze wszystkich stron ;) Dwa tygodnie temu dostał jedzonko - biohumus w wersji dla kwasolubnych. Wkrótce zasilę go ponownie, bo po takim wysiłku należy mu się :)


Nie wiem co to za odmiana, ale mam wrażenie, że dwadzieścia lat temu chyba tylko taką sprzedawali, bo widzę ją w wielu ogródkach. Cieszmy się, że teraz mamy dużo większy wybór - jak dla mnie, to czasami aż za duży, by móc podjąć decyzję... ;)


W innych częściach rabat też już robi się "buszowo", a przecież to jeszcze nie koniec wzrostu wielu roślin. Oj będzie się działo! Lubię, gdy jest tak ciasno, a rośliny wzajemnie przenikają się. Lubię zatopione w zieleni krople bieli i niebieskiego :)



Niebo i paprocie przeglądają się w wodzie - to jedyne "oczko", na które mogę sobie pozwolić, ale mimo maleńkich gabarytów i tak ściąga ptaki i żaby.


Możecie się zastanawiać kiedy robiłam takie słoneczne zdjęcia. Ano wczoraj - przez kilka godzin mieliśmy cudną pogodę. To taki przerywnik między kolejnymi opadami deszczu. A że opadów tych jest za dużo, to widać poniżej. Tak wyglądała wczoraj alejka działkowa, kawałek za moim ogrodzeniem. W ciągu dnia wody przybyło, bo wylała okoliczna rzeczka i woda szusowała przez pola i przez drogę wprost do nas. Aby przejść, trzeba było mieć kalosze do kolan. Na szczęście u mnie wystarczały takie do kostek ;) Tak więc pomidorki i dynie nadal czekają na wysadzenie do gruntu.


A dzisiaj znowu pada i pada... Odwracam głowę od prognoz na jutro i zatapiam nos w bukiecie obłędnie pachnących liliowców, stojących na stole. Wracam do zdjęć, zachwycam się bielą tawuły - jest jedną z tych roślin, która wydawało się, że obumarła, a jednak nie - zaczęła w tym roku odrastać, więc każda nowa gałązka, każdy kwiatek cieszy mnie podwójnie :)


Tym, którzy kochają piękne ogrody, a jeszcze nie znają magicznego miejsca pani Ani, polecam szczerze i gorąco artykuł i przepiękne zdjęcia o nim, które ostatnio ukazały się w OGRODOWISKU. A jeśli poczujecie się nimi zachęcone, to podejrzewam, że staniecie się stałymi bywalcami strony autorstwa właścicielki ogrodu: ROSLIN-MENAŻERIA. Zajrzyjcie tam koniecznie - jest cudnie i inspirująco :)

A w kąciku kulinarnym dzisiaj pasta z soczewicy - ze specjalną dedykacją dla Basi :) Przepis powstał z dwóch innych i domieszki własnej inwencji ;)

Składniki:
szklanka soczewicy (zielona lub czerwona),
1 i 3/4 szklanki wody
2 cebule,
2 ząbki czosnku,
koperek - jak najwięcej,
oliwa lub masło klarowane,
przyprawy: sól, pieprz, liść, laurowy, kurkuma, gałka muszkatołowa, mielony kminek.

Soczewicę płuczemy i wrzucamy do wrzącej, osolonej wody z dodatkiem liścia laurowego - gotujemy, aż ziarno wchłonie wszystką wodę. W tym czasie podsmażamy drobno pokrojone cebulkę i czosnek na oliwie/maśle klarowanym (jeśli ktoś woli, to zamiast smażenia można cebulę ugotować razem z soczewicą). Następnie wszystkie składniki miksujemy, doprawiamy do smaku i zajadamy z apetytem.


Soczewica jest dużo łatwiej strawna, niż groch czy fasola, dlatego chętnie ją stosuję. Jest smaczna i zdrowa. Można z niej gotować zupę, robić farsz do pierogów, przyrządzać jak jarzynę z ziołami. Zawiera wiele witamin, obniża cholesterol, pozytywnie wpływa na przewód pokarmowy. Dla mnie najważniejsze jest to, iż jako roślina strączkowa jest źródłem wapnia - wbrew obiegowym opiniom - dużo lepiej przyswajalnego przez organizm, niż to zawarte w nabiale.

Mam nadzieję, że wkrótce słońce znów będzie nas budzić o poranku, czego Wam i sobie życzę.
Do następnego  :)

niedziela, 19 maja 2013

O tym, jak żółte kwiaty w bursztynową ambrozję zamieniam

Dlaczego tak często nie doceniamy tego, co łatwo dostępne, na wyciągnięcie ręki? Dlaczego jest w nas potrzeba pogoni za tym, co trudno osiągalne? Dlaczego to, co drogie wydaje nam się lepsze i jest bardziej pożądane? Psycholog na te i inne pytania pewnie by znalazł odpowiedź bez trudności, lecz uznajmy je w tym miejscu za retoryczne, bo rozwiązywać tych zagadek nie zamierzam. Stawiam je w kontekście... chwastów :) A konkretnie mniszka lekarskiego, zwanego też powszechnie mleczem. Czy to ziółko ma jeszcze jakieś inne, regionalne nazwy? - może wiecie? 


Rośnie obficie na niemal każdym trawniku, na każdej glebie, no chyba że ktoś wypowiedział mu wojnę i zwalcza wszelkimi możliwymi metodami ;) Któraż z nas jako mała dziewczynka nie uczyła się pleść wianków z jego żółtych kwiatków? Przyznać jednak muszę, że mimo jego powszechnego występowania (a może właśnie dlatego?) i pomimo słówka "lekarski" w nazwie, musiałam przeżyć kilkadziesiąt lat, by dotarło do mnie, że ta pospolita roślina, to darmowy, dostępny i ponoć skuteczny medykament. A przy odrobinie wysiłku może się stać całkiem smakowitą potrawą. Ale zanim o jego przetwarzaniu, to jeszcze słów kilka o jego właściwościach. 


Co zawiera? Na przykład substancję o nazwie mannitol, wykorzystywaną w leczeniu serca i nadciśnienia ze względu na swoje moczopędne właściwości. Z kolei niejaki helenin jest pomocny w widzeniu w ciemnościach. Do tego witaminy A, B, C, D, potas i żelazo. Posiada działanie przeczyszczające, oczyszczające, łagodzące problemy skórne, jak trądzik i łuszczyca, leczy reumatyzm, wzmacnia krew, pobudza apetyt i ułatwia trawienie, zapobiega tworzeniu się kamieni żółciowych. Chociaż rośnie na całym świecie, to celowo uprawiany jest we Francji i w Niemczech.  Kto ciekawy, niech poczyta o tym więcej, np. w internecie. 
Powodowana nie tyle względami prozdrowotnymi mniszka, co raczej ciekawością, po raz pierwszy dwa lata temu przyrządziłam z jego płatków tzw. miód. Zdaję sobie sprawę, że używanie tej nazwy do wyrobu, który z pszczelą produkcją nie ma nic wspólnego, jest pewną profanacją, lecz - proszę mi wybaczyć - w smaku jest tak podobny do miodu właśnie, że nazywanie go syropem nijak mi tu nie pasuje, więc przy miodku pozostanę. I z wszystkimi, którzy jeszcze owego miodku nie próbowali, chcę się teraz podzielić wypróbowanym przez siebie przepisem oraz zachęcić do wykorzystania :)

Miód z mniszka lekarskiego:
- ok. 25 dkg kwiatów (niektóre przepisy podają ilość sztuk kwiatów, które trzeba zerwać, więc na potrzeby tego wpisu pokusiłam się o policzenie - było ich 367 ;))
- 1,5 litra wody,
- 80 dkg cukru (ok 30 dkg to był ciemny cukier trzcinowy, ale może być tylko biały),
- 1 pomarańcza,
- 1 cytryna.


Kwiaty dobrze jest zebrać podczas słonecznej pogody, gdy są w pełni otwarte. Pierwszy dylemat, jaki miałam, to czy koniecznie trzeba obrywać same płatki.  Poprzednio tak właśnie uczyniłam i ta czasochłonna czynność zniechęciła mnie do powtórzenia produkcji w ubiegłym roku.Tym razem przejrzałam wiele przepisów i zdjęć do nich zamieszczanych na różnych blogach i doszłam do wniosku, że nie ma takiej konieczności - oberwałam więc tylko łodyżki, ale koronę zielonych przylistków zostawiłam. Kwiaty opłukałam, zalałam wrzątkiem i pozostawiłam na kilkanaście godzin, chociaż wystarczy kilka (po wystygnięciu schowałam do lodówki). Następnego dnia odcedziłam i po dodaniu cukru zagotowałam, następnie na malutkim ogniu odparowywałam co jakiś czas mieszając. Ponieważ czasu miałam niewiele, więc   to podgrzewanie i odparowywanie trwało trzy dni - codziennie nie więcej jak godzinę. Na koniec wlałam sok wyciśnięty z pomarańczy i cytryny, jeszcze trochę poogrzewałam, a następnie przelałam do wypasteryzowanych słoików i schowałam pod koc. Syropek nabrał pięknej miodowo-bursztynowej barwy i smakuje jak miód wielokwiatowy. Można go jeść na kanapkach, z serkiem, dodawać do pierników i wykorzystywać na wiele innych sposobów, które Wam wyobraźnia i potrzeba podpowiedzą.







Czy udało mi się "narobić Wam smaku"? :)

W tym roku poszłam też o jeden krok dalej, przełamałam się i przyrządziłam pierwsze sałatki z wykorzystaniem najmłodszych listków mlecza. Oto jedna z nich:
- garść liści mlecza,
- seler naciowy,
- rzodkiewki,
- jabłko,
- kiszony kalafior (może być kiszony ogórek),
- papryka,
- cebulka,
- por.
Pół godziny przed przygotowaniem surówki liście mniszka namoczyłam w osolonej wodzie - to pomaga pozbyć się goryczki. Potem wszystkie składniki drobno pokroiłam, jabłko starłam, wymieszałam doprawiając solą, sokiem z cytryny i olejem lnianym.


Zachęcona tym pierwszym eksperymentem zaczęłam niewielkie ilości mlecza dodawać też do innych zestawów, traktując go jako jeden ze składników w mieszankach sałat. Smakiem się szczególnie nie wyróżniał. Natomiast miła jest świadomość, że po długiej zimie pomagam w ten sposób organizmowi nabrać sił i witalności, uzupełnić witaminy i minerały. 

A na koniec jeszcze trochę bieżących zdjęć z ogródka, bo z tygodnia na tydzień tak bardzo się zmienia, że za kilka dni nie będą już aktualne. Przede wszystkim chcę tym z Was, które współczuły ze mną z powodu zalania działki, bardzo serdecznie podziękować za słowa otuchy. Rzeczywiście woda szybko opadła i już tydzień temu, pomimo chmar komarów (jedna plaga zastąpiona kolejną ;)) udało się przeprowadzić pierwsze koszenie. Wczoraj pogoda sprawiła nam przemiłą niespodziankę - pomimo strasznych zapowiedzi dyżurnych synoptyków, ani burze, ani wichury z ulewami nie przetoczyły się nad naszym rejonem Mazowsza. Od poranka mogłam się cieszyć słońcem, błękitnym niebem, śpiewem niezliczonej ilości ptaków i niesamowitymi odcieniami zieleni wokoło :))) Może wiecie, czy w tym roku ogłoszono wśród ptactwa jakiś konkurs? - mam wrażenie, że wyśpiewują w przeróżnych tonacjach głośniej i piękniej niż kiedykolwiek :) Wracając z lasu z koszem wypełnionym młodymi pędami sosny (przepis na ich wykorzystanie można zaczerpnąć np. STĄD) i rozglądając się po okolicy, czułam tak niezmierną wdzięczność wobec Stwórcy za te dary, że nie podejmuję się tego opisać. Ot, takie chwile szczęścia :)))
A w ogrodzie? W tym tygodniu głównie zielono-biało, tylko gdzieniegdzie kropla koloru. Natomiast wiele roślin szykuje się do kwitnienia, pękają pąki, więc za tydzień będzie feeria barw. Ale ja taki ogród, w którym subtelnie przenikają się różne odcienie zieleni, też bardzo lubię! A Wy?




Powyżej głowa czosnku olbrzymiego, dla którego jest u mnie zbyt mokro, ale znalazłam mu w miarę suche miejsce blisko domku, na podwyższeniu  - dzielnie przetrwał tam zimę, a teraz kwitnie. Obok lilak, na którego kwiaty tak bardzo czekałam, bo to miała być Krasavica Moskwy! Udało mi się znaleźć sadzonkę w ubiegłym roku, kupiłam nie patrząc na cenę, cieszyłam się widząc liczne pąki, a teraz gdy się rozwinęły spotkał mnie zawód - on nie ma nic wspólnego z odmianą o jaką mi chodziło :( Może tylko tyle, że rzeczywiście zewnętrzna strona płatków jest nieco jaśniejsza, niż środek, ale Beauty of Moscow powinna być pełna. Tak więc czeka mnie kolejny zakup i to najlepiej teraz - poszukam kwitnącego egzemplarza, by tym razem nie kupować "kota w worku", a do sklepu ogrodniczego, z którego pochodzi powyższy zakup oczywiście jeździć już nie będę.


 Pigwowiec kwitnie jak oszalały, pękają też już pąki różaneczników, zapowiadając bogate kwitnienie.


 Trochę niebieskiego na dole... i w górze :)


Ten lilak bez nazwy został przeze mnie spisany już na straty. Wszystko wskazywało na to, że się utopił, lecz tej wiosny na jednej jedynej gałęzi pokazały się listki, a potem trzy kiście kwiatów. Stara się, biedaczyna, więc dostał swoją rację gnojówki z pokrzyw, jak i wiele innych, głównie tych żarłocznych, roślin. Kolejna porcja pokrzywy już się przerabia :)


Kwiaty aronii z daleka może niepozorne, zyskują jednak przy bliższym poznaniu :)




 Borówka amerykańska rozdęła już swoje dzwoneczki - będzie co jeść latem.




W warzywniku też się dzieje. Wysiane tydzień temu warzywa powschodziły licznie - w międzyrzędziach oczywiście ściółka ze skoszonej trawy, która mnie uchroni przed wyrywaniem "wściekłej bagiennej trawki" - nie znam jej nazwy, ale co roku wyrasta bardzo gęsto właśnie w czerwcu. Dzięki ściółce pojawia się jedynie gdzieniegdzie - tam, gdzie gleba została nieokryta. Kwitną truskawki i bób. Zimni ogrodnicy przynieśli nam wyjątkowo wysokie temperatury, więc nic nie zaszkodziło kwiatom.


 A po spacerze zapraszam na szklaneczkę naparu z mięty czekoladowej :)


Miłego tygodnia życzę!

czwartek, 16 maja 2013

Fiolet dla cierpliwych i wyniki konkursu jajecznego

Dzisiaj będzie o fioletach - głównie fiołkowych, ale nie tylko.
Bardzo lubię eksperymenty z wykorzystaniem nietypowych produktów żywnościowych oraz starych przepisów naszych babć i prababć. Poza tym jest coś ekscytującego i zabawnego w tym, że rośliny ozdobne i pospolite chwasty można przetworzyć na desery i obiady :) Jedną z takich roślinek jest fiołek wonny. Któż nie lubi jego widoku i zapachu?
Pomysł, by przetworzyć fiołki na coś jadalnego, rozpalił moją wyobraźnię kilka lat temu, gdy przeczytałam w reprincie książki kucharskiej Lucyny Ćwierczakiewiczowej przepis na sok fiołkowy. Zanim jednak przeszłam do realizacji, minęło kilka sezonów. W ubiegłym roku podjęłam próbę zrobienia tego soku, ale z efektu nie byłam zadowolona - wyszedł mi różowawy słodki syrop, nie mający nawet cienia fiołkowej woni. Pisałam o tym tutaj. Kandyzowanie również się nie powiodło :(


W tym roku wzięłam się za galaretkę fiołkową według przepisu Komarki. Efekt na zdjęciach powyżej i poniżej, natomiast jeżeli chodzi o smak, to mówiąc szczerze - lepiej wygląda niż smakuje :)


Ponieważ fiołków w tym roku było dużo i ich kwitnienie przypadło na długi weekend majowy, więc codziennie mogłam dowozić nowe ich dostawy. Dlatego postanowiłam też spróbować zrobić cukier fiołkowy. Wyobrażałam sobie, że będzie równie aromatyczny, jak różany. Przesypałam więc w słoiczku warstwy fiołków warstwami cukru i odstawiłam w ciemne miejsce.




Zamiast po dwóch dniach, jak było w przepisie, otworzyłam mój słoiczek po tygodniu i ... fiołki wraz z cukrem trafiły do kosza, bo tego co poczułam zapachem nazwać nie było można. Zastanawiam się, czy dlatego, że je przetrzymałam? Czy popełniam inny błąd w sztuce? A może fiołki w kuchni są przereklamowane? Ciekawa jestem, czy macie swoje doświadczenia kulinarne z tym wdzięcznym kwieciem? - podzielcie się, proszę :)











Nieudane eksperymenty nie zraziły mnie bynajmniej do samych kwiatów - nadal uważam, że są cudowne. Nie ma to, jak pachnący bukiecik na stoliku przy łóżku lub pojedyncze kwiatki zatopione w kostkach lodu, zdobiące w środku zimy dzbanek z wodą :) A perfumy fiołkowe? - pamiętam taką buteleczkę przywiezioną z Czechosłowacji. Nigdy potem już takiej wody toaletowej nie spotkałam. Może jeszcze gdzieś... kiedyś...




W ubiegłym roku posadziłam odmianę fiołka ogrodowego w kolorze fioletowym i białym. Natomiast w tym roku w kilku innych, dość odległych miejscach ogrodu dostrzegłam fiołki, które zakwitły później, niż te wonne i nieco różnią się wyglądem - kępki są większe, zwarte,  płatki bardziej wydłużone, nieco sztywniejsze, w środku z białą "bródką", natomiast liście nie są całkiem owalne, lecz szpiczasto zakończone. Może któraś z Was rozpoznaje je na poniższych zdjęciach? Zastanawiam się, czy to możliwe, aby był to właśnie fiołek ogrodowy i by w ciągu jednego sezonu rozsiał się po ogrodzie i tak szybko rozrósł?




Pozostając przy odcieniach fioletu, pragnę odnotować, że zakwitły też posadzone jesienią szafirki armeńskie, które mają niezwykłe, duże kwiaty. Cieszę się, że nie zaszkodziła im dotychczasowa woda w podłożu. Hmm, zapomniałam tylko sprawdzić, czy pachną ...


Teraz już będzie bardziej w kolorze lila...



... i niebieskiego, bo bardzo mnie cieszą kwiaty nowego powojnika,


a nawet różu, bo czyż można się oprzeć prostej urodzie tych stokrotek? Same rozsiewają się w trawie tworząc niezwykle radosny, różowo-biało-zielony dywan wiosną. I delikatnie pachną :)



Bukiecik na powyższym zdjęciu dedykuję wszystkim tym Dziewczynom, które zgłosiły przepisy na wykorzystanie białek z jajek  w konkursie jajecznym - dziękuję serdecznie za odzew :) Dotychczas wykorzystałam jeden z tych przepisów, napisany przez Bustani. Ciasto przypominało swoim smakiem połączenie bezy z biszkoptem i znikło bardzo szybko, tak że nawet nie zdążyłam go "obfocić". To właśnie Tobie, moja droga, postanowiłam przyznać nagrodę - także dlatego, że nie piekąc sama, jednak stanęłaś do konkursu :) Jednak to nie będzie jedyna nagroda! Bo przyznać muszę, że najwięcej smaku narobiła mi swoim przepisem Agnieszka. Pavlova chodzi za mną już od dłuższego czasu, nigdy nie jadłam tego deseru, ale wyobrażam sobie, że musi być wyśmienity. Z jego wykonaniem poczekam na kolejną "zbiórkę" białek oraz na maliny, bo myślę, że to właśnie te owoce będą się najlepiej komponowały z czekoladą :)
Bustani i Agnieszko - gratuluję Wam i dziękuję bardzo za udział w zabawie :) Nagrody w postaci niespodziankowych handmaid-ów wyślę za czas niedługi. Opóźnienie spowodowane jest przyczyną przyziemną, aczkolwiek nie dającą się obejść, czyli kontuzją mojej prawej ręki przepracowanej na działce! Dochodzę już do siebie, więc wkrótce pójdzie w ruch i będę mogła wysłać do Was paczuszki :)

A na zakończenie, wciąż będąc w eksperymentatorskiej tematyce, zapraszam do Zielonego Kącika Badawczego, gdzie ja i kilkanaście blogowiczek dzielimy się swoimi poczynaniami w produkcji rozsady ciekawych i raczej rzadkich odmian warzyw :)

Pozdrawiam bardzo ciepło wszystkich odwiedzających, a szczególnie tych pozostawiających komentarze - są one nagrodą za całe to pisanie :) Dobranoc :)