środa, 14 grudnia 2016

Chcę zwolnić


Zdjęcia, które widzicie, były robione ponad dwa tygodnie temu. Dziś w moim adwentowym wieńcu palą się już trzy świece. To pokazuje, jak bardzo moje plany rozminęły się z rzeczywistością.
Bardzo mi zależało, by w tym roku wyjątkowo dobrze przygotować się do adwentu, by go przeżyć jak najbardziej świadomie. By się nim cieszyć. Wcześnie zadbałam więc o zakup pakietu książek na ten grudniowy czas, prezentów, zamówiłam bazę do kalendarza adwentowego, rozpisałam zadania na każdy dzień ... A potem codzienność napisała swój własny scenariusz ... jak zwykle :)


Kalendarz leży więc nie złożony, nie udekorowany, zadania w większości przekładam na czas poświąteczny, ale nie odpuszczam książkom, zachłannie karmię się Słowem :) I o jednej z tych moich lektur chcę Wam dzisiaj napisać. "Połknęłam" ją w dwa dni, pomimo napiętego rozkładu dnia! Dlaczego? Ponieważ doskonale wpasowała się w moją niezgodę na codzienny pośpiech, na nadmiar obowiązków, na przeciekający przez palce czas, na niekończącą się listę spraw do załatwienia, na znikome okruchy dnia przeznaczane na odpoczynek i relacje, na poczucie bycia zamkniętą w rozpędzonym kołowrotku, które czasami mnie dopada. I to wszystko pomimo pory roku, o której często pisze się (i może kiedyś ja sama pisałam?), że jest bogata w "długie, spokojne wieczory". Może kiedyś takie były, ale ... zapodziały się gdzieś i pragnę je odszukać, odzyskać, udomowić na nowo. Szukam więc sposobów, inspiracji, prawd.


Susan Rowland postawiła przed sobą podobne zadanie i udało jej się je wykonać. Swoimi doświadczeniami i przemyśleniami dzieli się w książce "Zrób miejsce dla Boga".


Jedna z głównych myśli, przewijających się przez całą książkę, to ta, że znaleźliśmy się na ziemi "nie po to, żeby coś robić, ale po to, żeby kimś się stać". I tą prawdą autorka posługiwała się jak drogowskazem w swoich poszukiwaniach i dążeniach do zaprowadzenie ładu w życiu. Już samo to, że ktoś ma podobne odczucia do moich poprawiło mi nastrój i umocniło nadzieję. Ważne stało się też dla mnie jasne postawienie sprawy, że Bóg nie oczekuje ode mnie, abym ciągle coś robiła - to nie jest Jego plan na moje życie, lecz przymus narzucany przez współczesną kulturę.


"Nasza kultura czci bożka produktywności. Jest izolacjonistyczna i konsumpcjonistyczna. Wielu z nas zaniedbuje Boga i inne relacje, pracując ponad miarę, by zaspokoić doczesne potrzeby (...) Czy dopiero na starość mamy zamiar zająć się duchową stroną życia?"
"Jeśli wypełnianie obowiązków stanie się treścią naszego życia, nigdy nie zrealizujemy prawdziwych zamiarów, jakie ma wobec nas Bóg, ani nie zaspokoimy naszych najgłębszych tęsknot. Nigdy nie dojdziemy do końca naszej listy rzeczy do zrobienia. Świat nie zwolni nas z żadnego zadania czy obowiązku. Nigdy nie przejdziemy do rzeczy naprawdę ważnych, jeśli świadomie nie zarezerwujemy dla nich czasu."
"Kiedy zapominamy kim naprawdę jesteśmy, omija nas to, co w życiu najważniejsze: radość, spokój, a nawet miłość."


Jakie więc antidotum zaleca autorka? W większości są to rzeczy znane i wielokrotnie powtarzane. Przede wszystkim ustawienie Boga na pierwszym miejscu. Proponuje m.in. rozpoczynanie dnia od prowadzenia swoistego dziennika, w którym będziemy regularnie zapisywali i codziennie odczytywali rożne prawdy o Bogu i o nas, o Jego Miłości i Obecności.
"Daremnym jest dla was wstawać przed świtem,
wysiadywać do późna - dla was, którzy jecie
chleb zapracowany ciężko;
tyle daje On i we śnie tym, których miłuje." (Psalm 127)


Kolejne zalecenia to konieczność dbania o ciało, które otrzymaliśmy od Boga, o ruch, właściwe odżywianie, relaks. Demaskuje metody, jakimi współczesny człowiek często maltretuje sam siebie, np. funkcjonując bez dostatecznej ilości snu. Następnie proponuje przejść się po domu i sukcesywnie redukować ilość przedmiotów, które nagromadziliśmy (gra w ewakuację), by odzyskać czas, który nam zabiera konieczność dbania o nie: "wyobraźmy sobie, jak powinien wyglądać nasz dom. Wyobraźmy sobie każde pomieszczenie jako czyste, piękne i funkcjonalne, w którym wszystkie nasze ulubione rzeczy są tak rozlokowane, że możemy się nimi cieszyć"


"Czy to, że mamy zagracony dom, rzeczywiście robi Bogu różnicę? Tak! Jeśli my się martwimy, to On też."
"Rzeczy, które posiadamy, powinny nas uskrzydlać, powinny poprawiać nasze życie, dawać nam zadowolenie, pobudzać w nas miłość i kreatywność. Nie powinny nas pętać i niewolić. Powinniśmy się otaczać pięknem, tym, co nam przypomina, że jesteśmy dziećmi Bożymi."


Kolejna ważna rzecz, to planowanie, ale realistyczne - by się nie oszukiwać, że zrobimy x rzeczy, a potem kończymy dzień z poczuciem porażki. Ale planowanie nie oznacza robienia listy spraw do załatwienia! Planowanie, to rozkładanie celu głównego na drobne elementy, przewidywanie co i w jakim czasie powinniśmy zrobić, by ten cel osiągnąć. Autorka proponuje, aby nie planować więcej, niż trzy rzeczy do zrobienia dziennie z listy naszych zaległości.


A co z resztą spraw? I tu dochodzimy do tematu, który przekonał mnie najmocniej i od którego zaczęłam po tej lekturze zmiany w moim życiu. Nie, nie będzie żadnych fajerwerków. Kolejna oczywista rzecz, ale przekazana w sposób świeży, w kontekście przyczyn życiowego bałaganu, dotarła do mnie na nowo. Susan przypomina po prostu, że obowiązkiem każdego chrześcijanina jest świętowanie szabatu, czyli  dla nas niedzieli: Bóg zaprasza "byśmy przez jeden dzień w tygodniu wszystko odpuścili."
"Jednak ci, którzy oddają Bogu dziesięcinę (dziesięć procent dochodów), wiedzą, że ich pieniądze dziwnie się wtedy rozciągają, a ich sytuacja finansowa jest lepsza niż wcześniej. Podobnie jest z szabatem - rozciąga czas, tak jak dziesięcina rozciąga dochody. Porządek każdego dnia staje się luźniejszy, to, co ważne, jest zrobione na  czas, uczymy się relaksować. Jak Bóg to robi?"
Nie wiem, jak Bóg to robi, ale że rzeczywiście tak się dzieje, sama tego doświadczam. Odkąd dwa lata temu postanowiłam oddawać dziesięcinę ze swoich dochodów, mimo, że rzadko mi się udaje zrealizować postanowienie w całości, to jednak widzę, że Bóg w sposób szczególny od tamtej pory błogosławi mi w finansach. Ja nie zrobiłam ze swojej strony nic, by więcej zarabiać, a mimo to pieniądze zaczęły niespodzianie wpływać różnymi kanałami - tylko, albo aż tyle, ile było potrzebne. Dowodem na to jest budowa domku na działce, na którą zdecydowałam się nie mając na ten cel ani grosza, a dziś domek stoi. Bóg wynagrodził moje starania, nie przeliczając skrupulatnie czy było 10 procent, czy nie! Skoro więc i w kwestii ilości czasu ma zadziałać ta sama zasada, to ja w to wchodzę :)
No i tak z początkiem adwentu rozpoczęła się moja nauka prawdziwego świętowania niedzieli. I ku mojemu zaskoczeniu wcale nie jest to zadanie łatwe! Bo co prawda pewne kwestie zawszy były dla mnie oczywiste, że w ten dzień nie podejmuję ciężkich prac, zwłaszcza zarobkowych, nie chodzę na zakupy itp., ale jednak na różne drobne czynności porządkowe w domu pozwalałam sobie. I gdy teraz postanowiłam robić tylko to, co przyjemne, co służy mojemu relaksowi oraz budowaniu relacji z Bogiem i bliskimi, okazało się, że co i rusz muszę się powstrzymywać od tego czy tamtego ;)


 Najważniejszy bowiem wniosek z książki płynie dla mnie taki, że muszę się nauczyć UFAĆ także w kwestii mojego życiowego i domowego bałaganu. Ufać, że "na dziś pracy wystarczy, a inne obowiązki mogą poczekać. Ufamy, że Bóg nie oczekuje od nas więcej, niż leży w zasięgu naszych możliwości - nawet jeśli tego oczekuje od nas reszta świata (...) Jeśli wszystko nas przytłacza, to nie jest to wina Boga - albo sami bierzemy na siebie zbyt wiele, albo inni zbyt wiele od nas oczekują."


Gdy dotarł do mnie wyraźnie sens tego przesłania, spadł mi ciężar z serca. Bo kolejny raz okazuje się, że w każdej dziedzinie życia, jeśli Bogu tylko na to pozwolimy, weźmie On na siebie część swojej odpowiedzialności. Moim zadaniem jest z Bogiem współpracować, robić to co mogę i co do mnie należy, ale resztę zostawiać Jemu. Prosić Go o pomoc. I się nie zamartwiać, co będzie jutro! Ale zawsze praktykować wdzięczność :)


Myślę, że każdy kto uważa, że życie upływa nie w jego rytmie i pomimo ciągłego wysiłku i przyspieszania, zaległości mu przybywa i chce się tej tendencji przeciwstawić we współpracy z Panem Bogiem, znajdzie dla siebie w tej książce wiele inspirujących myśli i zachęty do (nie)działania. Przytoczyłam tutaj przykłady, które mi najbardziej zapadły w pamięć, jednak jestem pewna, że do książki wrócę jeszcze nie raz. Bo jak pisze autorka, w tej przemianie nie można się spieszyć, trzeba wybierać jedną dziedzinę, którą chcemy się zająć i nad nią pracować przez dłuższy czas, aż nabierzemy nowych nawyków i dostrzeżemy zmiany.


Pamiętajmy, że nie wszystko musimy dźwigać sami, zwłaszcza w ten szczególnie wypełniony przygotowaniami przedświąteczny czas - "Bóg bowiem nie jest Bogiem zamieszania, lecz pokoju" :)

Doranma

niedziela, 27 listopada 2016

Listopadowy ogród


W listopadowym ogrodzie, wbrew pozorom, sporo jeszcze kolorów. Z daleka przywołują plamki żółci i czerwieni. Ale i buro-szara roślinność w słonecznych promieniach nabiera uroku i magii.. Jakże inne to widoki od tych, które dziś widzę za oknem, gdy z szarego nieba leją się strugi deszczu. Ucieknijmy więc razem do jesiennych kolorów - zapraszam :)
















Przy temperaturze +5 towarzystwo nowego, prezentowego termosu z rozgrzewającą zawartością jest wprost niezbędne :) Dzięki, Dziewczyny - dzięki niemu jesteście tutaj razem ze mną w moich wdzięcznych myślach :)




Groszek udaje, że to wiosna i pomimo nocnych przymrozków jeszcze kwitnie. Szkoda, że o tej porze nie odwiedzi go już żadna pszczółka i jego wysiłek pozostanie daremny. Chociaż... czy na pewno daremny? Skoro ten maleńki kwiatek ma moc, by wywołać uśmiech u człowieka :)
A na wierzbie zaczęły się wychylać z pąków listopadowe bazie ... poplątanie z pomieszaniem ;)


Sezon jeszcze nie zamknięty, jeszcze nie wszystkie rośliny przygotowałam do zimy. Kolejny ciepły listopad pozwala na takie fanaberie :)

Pozdrawiam,
Doranma

sobota, 19 listopada 2016

Dom

Często słyszę, że dom to ludzie, że tam mój dom, gdzie moi bliscy. Piękne. Ale ...
Patrząc na świat niedoskonałych relacji wokoło, można by dojść do wniosku, że wielu z nas, to bezdomni. Bo albo żyją sami - z wyboru lub nie - albo obok innych "bliskich", niezrozumiani, niekochani, niekochający, poranieni i przez to samotni. Czy ci wszyscy nie mają domu?
Może więc to idealistyczne stwierdzenie utożsamiające dom z osobami, których się kocha, niesie tyle krzywdy, co mówienie, że Święta Bożego Narodzenia, to święta rodzinne? Cudownie, gdy tak jest, ale nie dla każdego ...




Czym dla mnie jest dom?
Pierwsze skojarzenie dla wielu osób, to miejsce, budynek. Jednak, gdy myślę o domu, swoim czy cudzym,to najpierw widzę oczami wyobraźni jego wnętrze. Przedmioty w nim zgromadzone, przytulną atmosferę. Tak, dom to przytulność, spokój  i bezpieczeństwo, których poczucie dają otaczające ściany, światło i ciepło. Dlatego kocham domy wyposażone w kominki. Ognisko domowe ma niesamowitą moc przyciągania, ukojenia, scalania mieszkańców. Podobnie, jak stół, taki prawdziwy, przy którym jest miejsce dla domowników i gości. Dom, to łóżko, własne, w którym zapadam w głęboki, dobroczynny sen, któremu powierzam marzenia i łzy. Ile razy kładąc się spać odczuwam ogromną wdzięczność za to, że mogę spokojnie przytulić zmęczoną głowę do pachnącej świeżym powietrzem poduszki, otulić ciepłą pościelą. Bo dom to także dźwięki i zapachy. Każdy ma swój , charakterystyczny. Czasami przyjemny, czasami mniej, ale jedyny, sobie właściwy. Zapach domu dzieciństwa nosimy w pamięci podobno przez całe życie.




Dom to przedmioty, które wypełniając go, opisują swoją urodą i charakterem upodobania gospodarzy i historię ich życia. Pamiątki rodzinne, pamiątki z podróży, piękne rzeczy, których widok sprawia przyjemność, rozpala ciepełko w sercu, wywołuje uśmiech. Piękna codzienność, swoja codzienność.


 Dlatego nie odnajduję się zupełnie w modzie na minimalizm, na wielkie porządki, które nakazują wyrzucać wszystko, czego nie używałam przez rok czy dwa, co niepraktyczne, niemodne. Gdybym to zrobiła, to odarłabym swoje miejsce na ziemi z indywidualności, odcięłabym swoje korzenie. To nic, że zdjęcia i bibeloty zbierają kurz, skoro są dla mnie ważne, skoro przywodzą na myśl ważnych dla mnie ludzi, pamięć ich uśmiechu, dotyku, słów. Czasami żyją już tylko w mojej pamięci i przedmiotach, które po nich zostały. W czym jest gorszy ocalały talerz stojący samotnie na stole od kompletnego serwisu? Dlaczego miałabym wyrzucić pękniętą filiżankę, w której Babcia podawała mi herbatę na balkonie domu mojego dzieciństwa? Gdybym się jej pozbyła, to może zatarłby się w mojej pamięci widok sosen nad moją dziecięcą głową, wspomnienie szumu wiatru wśród ich gałęzi, smak szarlotki, wygląd kochającej twarzy?



Dom to emocje. Bo gdy przedmioty przenoszę do innego mieszkania, to jeszcze nie sprawia, że jestem w domu. Dom to więc także pamięć zawarta w murach, ścianach, które wiele widziały i słyszały, na których widać działanie czasu. Nie rozumiem więc osób, które budują domy, urządzają je, a potem sprzedają z całym wyposażeniem i przenoszą się w nowe miejsce, zaczynając zupełnie od początku.
Wiele razy patrząc na stare, przedwojenne kamienice, skazane na wyburzenie, czuję przykry ucisk w sercu. I zadaję sobie pytania: czego  były świadkiem? ilu radości? jakiego cierpienia? kto w nich kochał i kto płakał? kto je wybudował i kto ozdabiał z miłością? kto dopadał ich bramy z poczuciem ulgi, z radością wyrażoną w zdaniu "wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej"? A teraz zaniedbane, niechciane, wystawione przez urzędników na unicestwienie... bo stare, bo nie opłaca się remontować, bo taniej zburzyć i wybudować nowe ... Świadkowie naszej przeszłości, naszych korzeni. Do starych domów mam szacunek, jak dla mądrych, starych ludzi. Stare, obdrapane a piękne pięknem przeżytych w nich dni, kolejami ludzkich losów. Nie raz płakałam czytając wspomnienia o odebranym przez wojnę dobytku, o spalonych, zburzonych domach i nie straty materialne wywoływały to wzruszenie, lecz rany zadane sercom ...






Dom to moja samotnia, moja pustelnia. Miejsce spotkań z sobą samą i z Bogiem. Dom to kawałek mojego życia, mnie samej i tych wśród których dane mi było i jest żyć. Dom to miejsce spotkań z drugim człowiekiem. Uwielbiam otwierać drzwi przed gośćmi - wówczas dom ożywa.  Uwielbiam to uprzednie szykowanie, gotowanie, przystrajanie, ale i porządkowanie po spotkaniu, w którym towarzyszy mi jakby echo minionych rozmów i śmiechu.  Jestem szczęśliwa widząc mój dom wypełniony po brzegi przyjaznymi twarzami. Otwierając drzwi, otwieram serce dla drugiego człowieka, bo "gość w dom - Bóg w dom".

Dom to życie: minione, teraźniejsze i jak Bóg da, przyszłe. Dom to moje miejsce. A czym on jest dla Ciebie?

Doranma


niedziela, 13 listopada 2016

Warszawskie świętowanie


Warszawski dzień 11 listopada Roku Pańskiego 2016 spowił się w delikatny woal śniegowej bieli. Niebo zakryte tak modną ostatnio szarością, zdawało się mówić, że nie pora jeszcze wstawać ... Jedno spojrzenie rzucone w stronę ściennego zegara podczas leniwego przekręcania się z boku na bok, kazało mi jednak wyskoczyć czym prędzej z ciepłej pościeli. Drugie spojrzenie przez okno - biało i pięknie... A potem, to już wyścig z czasem... którego nie wygrałam. Wyszykowanie się i przejazd na drugi koniec miasta wymagały sporo czasu, za wiele, bym mogła zdążyć na pierwszą Mszę Świętą w otwartej Świątyni Opatrzności Bożej. Służby porządkowe powiedziały, że komplet i dyskusji nie było. Ja zresztą nie z tych, co by lubiły trwonić energię na niepotrzebne dysputy. Cóż, zaspałam, winna jestem, więc przyjadę kiedy indziej, by zobaczyć świątynne wnętrze. 


Pozostała mi więc przyjemność spaceru w ten mroźny ranek i cieszenia się pięknem wilanowskiego osiedla oraz rozmyślanie nad losami naszej Świątyni. Bardzo lubię iść szeroką aleją w stronę monumentalnego gmachu zamykającego oś widokową, tzw. Oś Królewską, która zaczyna się kilometry stąd, bo u stóp Kolumny Zygmunta na Starym Mieście. Z każdym krokiem budynek staje się większy i większy. Bardzo lubię historyczne, bogato zdobione kościoły, ta monumentalna, szara bryła nie jest więc utrzymana w mojej stylistyce, jest jej zaprzeczeniem. Jednak dzieje tej świątyni, świadomość bogatej symboliki, wysiłku finansowego - jak się szacuje - ok. pół miliona Polaków, ilość zabiegów, jakie podejmowano w celu jej wybudowania na przestrzeni przeszło dwustu lat, sprawiają, że patrzę na nią jak na wielki dar i dzieło, któremu błogosławi Pan.


Czy jakiś inny kościół budowano tak długo? A właściwie budowę rozpoczynano tak wiele razy? Kamienie węgielne pod Świątynię składano kilka razy: najpierw przez króla Stanisława Augusta na terenie obecnego Ogrodu Botanicznego, w 1939r. na Polach Mokotowskich, w czasach PRL-u z trudem wzniesiono "zastępczy" kościół na Rakowcu i dopiero w 2002r. wmurowano kamień węgielny pod obecną Świątynię na Wilanowie. Czyż to nie jest niesamowita historia? Co najmniej 200 różnych projektów zgłoszonych do kilku konkursów przez ponad dwa stulecia, kilka uchwał sejmowych stwierdzających, że śluby złożone przez członków Sejmu Czteroletniego "Naród powinien pilnie wypełnić"... I za każdym razem poważne przeszkody: rozbiory, II wojna światowa, komunizm. Pozwala mi to myśleć, że dzieło to, ta Świątynia ma i będzie mieć dla naszego Narodu niezwykle ważne znaczenie, skoro tak trudno było ją wybudować.



Wotum Narodu - mojego Narodu - moje wotum. Cieszę się, że mogę dokładać swoje cegiełki do jej budowy, do jej współtworzenia - czuję dzięki temu jakąś niewidzialną a silną więź z próbującymi ratować Rzeczpospolitą pomysłodawcami i twórcami Konstytucji 3 Maja oraz poprzednimi pokoleniami, które podejmowały wysiłki, by urzeczywistnić złożoną wówczas Bogu obietnicę. Mam przeświadczenie, że dni 5 maja 1791r. i 11 listopada br. spięła dziejowa klamra. To także piękne i symboliczne zdarzenie przygotowujące na czekające nas za kilka dni ogłoszenie Jezusa Królem i Panem. Jestem wdzięczna, że żyję w takich czasach i w takim miejscu, że oba te zdarzenia są możliwe. Bo to miejsce, ta Świątynia nie jest tylko wyrazem wdzięczności, myślę, że ona przede wszystkim uczy wdzięczności.


Z Wilanowa wróciłam do centrum, weszłam do maleńkiej kawiarenki na Senatorskiej, by ogrzać się przy kawie i ciastku. Przez okno kawiarni podziwiałam pobielone śniegiem dachy kościoła św. Antoniego, do którego mam duży sentyment, bo w nim przed wojną brali ślub moi dziadkowie, bohaterowie tajemniczej rodzinnej historii.


Po słodkiej przerwie przeszłam na Plac Teatralny, by obserwować próbę generalną oddziałów reprezentacyjnych, mających wziąć udział w paradzie podczas uroczystości państwowych.


 Było poważnie, ale i na wesoło, gdy na zakończenie próby poproszono o wystąpienie z szeregów wszystkich Marcinów - a było ich wielu - i wspólnie odśpiewano imieninowe życzenia :)


Szadź na drzewach, konie, mundury - iście romantyczna i piękna sceneria :)


A potem już Plac Piłsudskiego, oczekiwanie na przyjazd Pary Prezydenckiej i rozpoczęcie uroczystości.











Po półtorej godziny stania było mi już tak zimno, że zaczęłam wycofywać się do odwrotu. Jeszcze jedno spojrzenie na wspomniany kościół. Bardzo lubię widok starej Warszawy w otulinie świeżego śniegu - przywodzi mi on na myśl studenckie lektury XIX wiecznych wspomnień, w których się zaczytywałam przygotowując swoją pracę magisterską.



Idąc dalej puściłam oko do mijanej figury św. Jana Nepomucena, która stała tutaj na długo przed uchwaleniem Konstytucji 3 Maja - niemy świadek tamtych i obecnych czasów. Drogi święty, mógłbyś tchnąć we mnie nieco tej cnoty umiarkowania, którą słynąłeś.


Piękna jest taka świąteczna Warszawa, cicha, opustoszała, bez pośpiechu. Od wiosny do jesieni zastanawiam się, jakby to było fajnie żyć i mieszkać poza miastem. Gdy jednak przychodzą takie zimowe, nostalgiczne i szare dni - czuję się w pełni mieszczuchem i dobrowolnie nie oddałabym tego swojego miejsca na ziemi. Cóż, dwie Dorotki w jednym ciele :) Myślę, że w zupełności odnalazłabym się w ziemiańskim życiu sprzed ponad wieku, gdy zamożne rodziny spędzały ciepłe miesiące w swoich wiejskich posiadłościach, a zimą ściągały na karnawał do stolicy. Tylko ten ówczesny brak centralnego ogrzewania i ciepłej wody w kranie... ech... ;)




Na zakończenie powolnego spaceru spojrzałam jeszcze z uśmiechem na prezydenta Starzyńskiego, któremu ktoś pomysłowo włożył bukiet kwiatów w dłoń, po czym schowałam aparat, naciągnęłam rękawiczki i czapkę po uszy, i pognałam w kierunku domu per pedes, przecinając trasę uczestnikom Biegu Niepodległości, gdyż z powodu licznych imprez i manifestacji komunikacja kołowa była bardzo ograniczona, co również pomogło mi wczuć się w dziewiętnastowieczne realia, za którymi przy okazji takich spacerów zdarza mi się wciąż jeszcze tęsknić :)

Na pożegnanie życzę nam wszystkim umiejętności dobrego i radosnego przeżywania każdego czasu, także tego jesiennego z wiatrem, deszczem i chłodem. Bo życie tu i teraz jest piękne!
Doranma