wtorek, 29 listopada 2011

Post Daniela - dzień pierwszy: co by tu zjeść?

Słowo post przez większą część mego życia było dla mnie słowem raczej archaicznym. Owszem, Wielki Post, post piątkowy jako wykluczenie pokarmów mięsnych, post w Wigilię, ale ... czy to prawdziwym poszczeniem nazwać można, gdy właściwie je się dobre rzeczy i niemal do syta? Natomiast ścisły post o chlebie i wodzie lub samej wodzie uważałam za coś zamierzchłego, czego już nikt nie praktykuje (co najwyżej jeden dzień, ale nie 40!). Trzy lata temu zetknęłam się z Postem Daniela, czyli dietą warzywno-owocową lub też inaczej dietą dr Dąbrowskiej. A gdy raz spróbowałam... to już nie wyobrażam sobie życia bez niej :)
Nie zamierzam tutaj podawać szczegółów diety, bo można na ten temat przeczytać dużo w Internecie, m.in. na stronie samej dr Dąbrowskiej. Ja zamierzam tylko podzielić się swoimi refleksjami i doświadczeniami z przeżywania tegoż Postu.
Przede wszystkim po co to robię? Otóż fascynuje mnie fakt, że w sprzyjających warunkach, które możemy naszemu organizmowi stworzyć, ma on niesamowite zdolności samoleczenia i regeneracji. Czyż to nie cudowne? Wystarczy przez kilka dni jeść niskokaloryczne warzywa z niewielkim dodatkiem owoców i odpowiednich przypraw, a nasz organizm przestawia się na odżywianie wewnętrzne, co oznacza, że żywi się zgromadzonymi przez nas zapasami tłuszczu, chorymi komórkami itp. - jednym słowem oczyszcza się z tego, co w nim zbędne, z toksyn i innych zanieczyszczeń, które magazynujemy podając mu na co dzień przetworzoną żywność, oddychając zanieczyszczonym powietrzem, używając chemicznych kosmetyków, zażywając leki... Taka kuracja podnosi odporność organizmu i leczy choroby, zwłaszcza tzw. cywilizacyjne! To nie bajka, sama doświadczyłam na sobie poprawy wyników morfologii, TSH, zmniejszenia lub wchłonięcia się torbieli i innych "badziewi", poprawy wzroku, oczyszczenia skóry, ustąpienia bólów stawów i in. A że na co dzień nie jestem niestety wystarczająco konsekwentna i jem także to, o czym wiem, że mi nie służy, to już od wielu tygodni czułam ogromną potrzebę powtórzenia kuracji. Wreszcie się doczekałam i mogłam pojechać na Post!
Dlaczego chciałam wyjechać, zamiast podjąć dietę w domu, zwłaszcza, że już to w przeszłości robiłam? Bo tak jest po prostu prościej, przyjemniej  - łatwiej jest wcinać warzywka i marzyć o kiełbasie i szarlotce w licznym gronie towarzyszy tegoż "umartwienia" - dobry przykład dawany przez innych jest na wagę złota! Ponadto nie trzeba myśleć, co dzisiaj zjem, bo wszystko podane jest "pod nos", można się więc skupić na innych sprawach i zrelaksować :) Ogromnym komfortem jest też całodobowa opieka lekarska, bo w pierwszych dniach oczyszczania różne rzeczy mogą się dziać i chociaż ma się tego świadomość, to jednak strach, bywa, że i tak zagląda w oczy, przychodzą chwile zwątpienia.
Mimo, że to już moje piąte poszczenie, to tym razem również pojechałam pełna niepokoju ze względu na dokuczliwe bóle żołądka spowodowane refluksem i nadżerką oraz kilkutygodniową już dietę ryżową, bo na wszystko inne żołądek niestety się buntował :( Zastanawiałam się jak to będzie, mimo, iż wiedziałam doskonale, że ta dieta leczy przewód pokarmowy!
Ach, kobieto małej wiary - zwracam się tak do siebie samej ;) - nie uwierzysz, aż sama na sobie nie doświadczysz :(
No to doświadczyłam - dietę rozpoczęłam od soków warzywnych i warzyw gotowanych, ale już drugiego dnia zaczęłam ostrożnie skubać także surówki. I co? I nic :) Tzn. owszem, efekt był duży - oczyszczanie jak się patrzy, ale żadnych skutków ubocznych w postaci niestrawności, czyli SUKCES! Dziś, gdy to piszę, minęło 2,5 tygodnia mojej diety, więc mogę poświadczyć, że wszelkie dolegliwości minęły, jedynie z surowym porem muszę uważać, bo po nim czułam się niezbyt dobrze, resztę surówek natomiast zjadam z apetytem.
Już drugi tydzień jestem w domu i sama przygotowuję swoje menu - przyznaję, jest to czasochłonne. Jednak wszystkiego można się nauczyć i wyrobić sobie nowe nawyki. Za pierwszym razem bardzo się starałam, wciąż siekałam drobniutko coraz to nowe surówki, by zadbać o różnorodność dostarczanych witamin i składników mineralnych. Teraz wiem, że można swobodnie jeść mniej (najwyżej 400 kcal dziennie), że równie dobrze można zjeść marchewkę w surówce, jak i schrupać ją w całości, co zaoszczędza sporo pracy. Generalnie staram się upraszczać sobie życie i adoptować do diety te potrawy, które znam i lubię, i jadam także poza dietą.
Przykładowe śniadanie, to: świeży sok z marchwi, jabłka i białej kapusty (kapusta leczy przewód pokarmowy), kiszony ogórek i papryka, surówka np. z dyni lub pora i jabłka.


Następnie gotowana kalarepka z sosem pomidorowym, a na sam koniec ciepły kwas buraczany.



Ten sos pomidorowy ratuje mój jadłospis - jest bardzo prosty w przygotowaniu, smaczny i dzięki niemu wiele warzyw można zjeść ze smakiem, mimo że nie są polane bułką z masłem ;) - czyli np. kalafior, brokuł czy brukselka. Podaję przepis:

SOS POMIDOROWY (dietetyczny):
Na dno rondelka wlać trochę wody, wrzucić do niej pokrojoną cebulę i ząbek lub dwa czosnku, poddusić. Następnie wrzucamy pokrojone pomidory (ja wykorzystuję własne przetwory), gotujemy pod przykryciem aż się rozduszą, przyprawiamy solą (niewiele - podczas diety oczyszczają się kubki smakowe, więc soli nie trzeba dodawać tak dużo, jak dotychczas, bo i tak ją czuć), ulubionymi przyprawami -ja wybieram bazylię, oregano, kurkumę oraz majeranek i mielony kminek, które pomagają w trawieniu. I to wszystko: gotowe!



Jednym z ważnych napojów podczas tej diety jest kwas z buraków. Przez minione 3 lata nie byłam w stanie się przekonać do jego smaku, bo o zbawiennych właściwościach przekonywać nie było mnie trzeba (leczy anemię, depresję, zaparcia itd., itp.) Ale ten smak... I dopiero w tym roku, dzięki otrzymanemu przepisowi, zaakceptowałam w swoim menu kwas buraczany, dlatego tym przepisem również się dzielę.

KWAS BURACZANY:
Kilogram buraków pokroić w plasterki (raczej cienkie, żeby więcej soku z nich "wyszło"), włożyć do szklanego słoja lub kamiennego garnka. Zalać przegotowaną, ale ostudzoną wodą tak, aby jej poziom był ok. 4cm powyżej buraków. Włożyć ząbki czosnku (2-3), ziele angielskie, sporo pieprzu, liść laurowy i łyżeczkę soli kamiennej (w tej diecie nie dodajemy kromki chleba). Przykryć pokrywką lub talerzykiem. Po 2-3 dniach kwas jest gotowy do picia. Dobrze jest go wówczas zlać i przechowywać w lodówce, a pozostałe buraki jeszcze raz zalać wodą. Kolejna porcja będzie mniej esencjonalna, ale też wartościowa.

Tak  przygotowany kwas piję codziennie po śniadaniu, a ponieważ spieszę się do pracy, to zamiast go podgrzewać, dolewam po prostu trochę ciepłej wody - dzięki temu jest łagodniejszy w smaku i ciepły.


Koniec pierwszego dnia witam z ulgą (pojawia się ból głowy), ale i z satysfakcją, że wytrzymałam i z przyjemnością wędruję do łóżka na zasłużony odpoczynek :)

Pozdrawiam,
D.

niedziela, 27 listopada 2011

Już Adwent??

Nie mogę się nadziwić, że do Świąt już tylko 4 tygodnie pozostały. Może to ta aura za oknem - aż do wczoraj bez jesiennej szarugi - daje to wrażenie, że kalendarz spieszy się nam w stosunku do przyrody o miesiąc przynajmniej. Tydzień temu jeszcze pracowałam na działce, jak nigdy tak późno od 20 lat, a już od jutra będę biegać na roraty. Za szybko czasie mijasz, za szybko! Wiem... moje wołanie na nic, a do tego przyspieszenia, które wraz z wiekiem coraz większe, po prostu muszę się przyzwyczaić :(
W tym roku przekonałam się naocznie, skąd wzięła się nazwa miesiąca listopad - zawsze uważałam, że to jakaś pomyłka, bo w listopadzie już żadne liście nie spadają, wszystkie leżą na ziemi, nierzadko przykryte warstwą śniegu. Ale widocznie nasi przodkowie, którzy tę nazwę nadali, mieli podobnie łagodną jesień, jak my w tym roku. Chodziłam więc jeszcze kilka dni temu zadziwiona patrząc na zielone (!) liście na niektórych drzewach i soczystą trawę oraz pokrzywy :)


Dziś, jak okiem sięgnę poza okno, drzewa nagie dookoła, tylko wierzba pod moim blokiem się zieleni, ale tak jakoś wiosennie...


Na blogach czytam o zwyczajach adwentowych i jest to dla mnie coś zupełnie nowego, ponieważ w mojej rodzinie, ani wśród znajomych nigdy nikt o jakiejś tradycji adwentowej nie mówił. Postanowiłam więc się podciągnąć w tej dziedzinie. Poczytałam o tym i owym, okazało się, że są to przeważnie tradycje pochodzące z Niemiec czy Francji, ostatecznie wybrałam wieniec adwentowy oraz (ale to już bardziej katarzynkowo) wstawiłam do wazonu gałązki jabłoni, które ponoć na Boże Narodzenie mają zakwitnąć - zobaczymy ...


Co prawda świece są białe, a nie fioletowe i na dobry początek zapaliłam wszystkie jednocześnie, a nie jedną, jednak jestem pewna, że  w przyszłości się poprawię i moje wieńce będę w pełni oddawały tradycyjną symbolikę :)

Postanowiłam także rozpocząć już kulinarne przygotowania do Świąt od zagniecenia ciasta na tzw. piernik adwentowy. Przepis dostałam jeszcze w czasach szkolnych od koleżanki, ale wykorzystałam go tylko raz wiele lat temu, bo przeważnie gdy mi się o nim przypomniało, to było już zbyt późno. Dzisiaj pomyślałam, że czasu mam w sam raz - przez 3 tygodnie ciasto dojrzeje w lodówce, jak należy, a potem będzie jeszcze czas na jego przełożenie - więc do dzieła! Oto przepis:

PIERNIK ADWENTOWY
Składniki na ciasto:
 - 1/2 kg sztucznego miodu,
 - 2 szkl. cukru,
 - 25 dkg masła/ margaryny,
 - karmel z 3 łyżek cukru,
 - 1 kg mąki krupczatki,
 - 3 jaja całe,
 - 3 płaskie łyżeczki sody oczyszczonej rozpuszczonej w 1/2 szklanki mleka,
 - szczypta soli,
 - korzenie (przyprawa do piernika),
 - orzechy, skórka pomarańczowa, rodzynki - wedle uznania.
Podgrzać miód, cukier i masło, aby się roztopiły, dodać karmel, wymieszać. Gdy masa wystygnie dodać mąkę, jaja i sodę oraz przyprawy. Ciasto dobrze wyrobić i włożyć do kamiennego/ emaliowanego garnka, przykryć lnianą ściereczką - postawić w chłodne miejsce na 2-3 tygodnie, wówczas ciasto dojrzeje (zawsze mnie zastanawia, co autor miał na myśli pisząc "chłodne" miejsce... ja wstawiam do lodówki, ale nie wiem, czy nie jest tam za chłodno).
Po tym czasie dojrzałe ciasto piec w dużej, płaskiej formie (32/45cm). Bezpośrednio po upieczeniu placek jest twardy, ale zmięknie po 2-3 dniach.
Ostudzone ciasto przekroić na 3 placki i przełożyć:
 - 1 warstwa - kajmak kakaowy,
 - 2 warstwa - powidła.
Kajmak:
 - 1/2 litra mleka,
 - 1/2 kg cukru,
 - 10 dkg masła,
 - kakao,
 - cukier waniliowy.
Mleko z cukrem gotować mieszając tak długo, aż masa zacznie gęstnieć. Wówczas dodać kakao i cukier waniliowy i jeszcze krótko gotować. Lekko ochłodzoną masę ucierać wałkiem lub drewnianą łyżką (nareszcie będę miała pretekst, by nabyć makutrę ;)). Gdy zmatowieje i nabierze gęstości śmietany, wylać na placek piernikowy i równomiernie rozsmarować nożem. Od razu przykryć drugim plackiem.
Bezpośrednio po przełożeniu piernika nakryć go arkuszem papieru i obciążyć równomiernie deseczką. Po 2 dniach ciasto stanie się delikatne, soczyste, rozpływające się w ustach, ale z degustacją radzę wytrzymać do Świąt :) Dodatkowo piernik można polukrować lukrem czekoladowym i ozdobić np. połówkami orzechów.
W moim wykonaniu piernik z połowy powyższej porcji :)


Pozdrawiam :)
D.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Ojczyzno ma!

Pędzimy, pędzimy... na nic nie mamy czasu... a ja jednak chcę Cię prosić, Gościu miły, o kilka minut ciszy i skupienia dla naszej wspólnej przyszłości - dla nas samych, dla naszych rodzin, przyjaciół, dla tego wszystkiego co nas otacza, dla Polski. Nie będę moralizować, nie będę wymieniać przerażających symptomów, które tak bardzo przypominają to, co już z historii niestety znamy, a których ostatnio coraz więcej... Jedynie proszę, błagam o żarliwą modlitwę w intencji naszego Kraju! Kilka minut każdego dnia, to tyle, co kilka nieprzeczytanych stron książki, skrócona pogawędka przez telefon, nie obejrzane reklamy w telewizji, nie zrobiony makijaż? To nie jest prawda, że nie mamy czasu - miejmy go dla spraw ważnych! Sam wiesz z czego możesz zrezygnować...


Jeśli jesteś osobą wierzącą, jeśli mama, babcia, a może sąsiadka kiedykolwiek uczyła Cię Różańca, to sięgnij po niego i dołącz swoją modlitwę do rzeszy innych Polaków, którym nie jest obojętny los naszej Ojczyzny, nasz wspólny los. Ojcowie Paulini piszą o skuteczności tej modlitwy, gdy będzie nas w tym wspólnym wołaniu o ratunek zanoszonym do Nieba 10% - czy to dużo? I tak, i nie. To zależy od Ciebie, ode mnie... Myślę też, że Bogu nie o procent chodzi, lecz o nasze wspólne działanie i zaufanie Jemu okazane. Błędem jest myślenie, że na nic nie mam wpływu, że nic nie znaczę, że politycy, że oni ... JA też MOGĘ - właśnie teraz jest ten czas, gdy mogę podjąć decyzję, mogę dać przykład w swoim środowisku, zachęcić rodzinę, przyjaciół, znajomych - ode mnie zależy, co postanowię, co zrobię. Taki niewielki wysiłek, a tak wiele możemy uratować - WSZYSTKO co mamy!
To jak? - zaczynamy?
D.

P.S. Nie spodziewałam się, że napiszę tak patetycznego posta, ale życie się toczy i w obecnej rzeczywistości nie chcę zamykać oczu i jak dziecko udawać, że nic złego się nie dzieje. Dlatego jeżeli ktoś już uczestniczy w Krucjacie lub do niej przystąpi, to będę wdzięczna za informację - takie świadectwo, to bardzo pozytywna mobilizacja, dobrze jest wiedzieć, że w jakimś działaniu jest nas więcej :)

wtorek, 8 listopada 2011

Jak dobrze wstać skoro świt...

Moje okna wychodzą na wschód - tak chciałam. Chciałam czasami budzić się w promieniach wschodzącego słońca. Lubiłam takie pobudki od dziecka. Oczywiście nie zawsze jest to możliwe. Ale jesień to właśnie taki czas, gdy oboje - Słońce i ja - wstajemy niemal o tej samej porze. Dzięki temu mogę obserwować, jak niebo jaśnieje nad budzącym się do życia miastem.


Wschód słońca, to moim zdaniem, jeden z najwspanialszych obrazów, jakie maluje natura. A właściwie to nieskończona ilość obrazów o tej samej tematyce, ale jak różnym wykonaniu! Żaden poranek nie jest taki sam.


Podobnego zdania był podobno car Piotr Wielki, który wstawał wcześnie, by podziwiać poranne niebo.


Niedawno koleżanka zapytała mnie dlaczego postanowiłam codziennie wcześnie wstawać. Zaskoczyła mnie niezmiernie, że wraca do poniekąd błahego tematu naszej rozmowy sprzed dwóch lat. Przemknęła mi wówczas przez głowę refleksja, jakie to jest jednak ważne, co mówimy - nigdy nie wiemy, kto coś z naszej wypowiedzi zapamięta, które słowa okażą się dla rozmówcy istotne, inspirujące, skłaniające do zastanowienia, czy wręcz przeciwnie... będą zasiewem złego. Dlatego jestem przekonana, że warto dbać o wypowiadane SŁOWO, szanować je.


Wbrew pozorom, ja wcale nie lubię wcześnie wstawać. Jestem śpiochem i dużo wysiłku kosztuje mnie opuszczanie ciepłego łóżka. Ale wstaję, gdyż LUBIĘ moje poranki :)))
Lubię ten czas, gdy miasto jeszcze śpi. Mam wrażenie, że to tylko mój czas. Czuję się bezpieczna, spokojna, jeszcze nie muszę się spieszyć, jeszcze nie słyszę gwaru dookoła. Mogę podumać, nie martwić się, że ktoś lub coś spłoszy moje myśli, mogę wygadać się swobodnie przed Panem Bogiem, zatrzymać nad Jego Słowem zanim rozpocznie się codzienny wir.


Mogę w ciszy delektować się filiżanką kawy (zbożowej :)) i czasem, w którym nic nie muszę. Taki błogi, powolny poranek pomaga mi pozytywnie nastroić się na to, co mnie czeka w nowym dniu, przywitać nowy dzień z zaciekawieniem, jak podarowany przez Boga prezent.


Wkrótce ruszam w drogę. A tym wszystkim, którzy tutaj zajrzą i dobrną do końca tego posta - o dziwo, są osoby, które tutaj "zbłądziły" z różnych stron świata :) - życzę PIĘKNEGO DNIA :)
D.

sobota, 5 listopada 2011

Kobiety wśród kobiet

Kilka lat temu odkryłam czar kobiecych spotkań. Któż, jak nie druga kobieta, okaże tyle zrozumienia, akceptacji, pomoże zrozumieć siebie samą? Fakt - spotkania w towarzystwie mieszanym mają inną dynamikę, swoistą "temperaturę" i są po prostu konieczne :) Jednak uważam, że nie warto się do nich ograniczać, bo każdej z nas obecność innych kobiet jest bardzo w życiu potrzebna - oczywiście kobiet przyjaźnie nastawionych, życzliwych i otwartych na drugiego człowieka, kobiet mądrych. Choć tak różne, jednak w swej konstrukcji psychicznej jesteśmy do siebie podobne i dla mnie jest to wspaniałą przygodą móc odkrywać te podobieństwa, przekonywać się, że nie tylko ja "tak mam" :) Dobrze jest wiedzieć, że każda kobieca dusza tęskni za romansem, przygodą i byciem piękną, jak pisali John i Stasi Eldredge w "Urzekającej".


Pan Bóg stworzył nas do relacji z drugim człowiekiem, a u mężczyzn nie zawsze ten nasz dar znajduje zrozumienie i satysfakcjonującą odpowiedź.


Mam to szczęście, że Bóg postawił na mojej drodze grono urzekających kobiet, które wpadły na pomysł comiesięcznych babskich spotkań. Cenię sobie bardzo te nasze wieczory, gdy stół ugina się od przyniesionych przez każdą pyszności, mieszkanie rozbrzmiewa śmiechem, a rozmowy i wymiana przemyśleń ze spotkania na spotkanie są coraz głębsze, dotykają coraz ważniejszych tematów, których może nigdzie indziej i z nikim innym nie poruszamy? Dziękuję Wam, Dziewczyny :)


Dzisiejszego poranka dzień powitałam z uśmiechem spoglądając na nieposprzątane filiżanki na stole i wracając myślą do minionego wieczora. Z lodówki wygrzebałam resztki wczorajszego menu. Oj, to prawdziwe wyzwanie po tylu spotkaniach wymyślić jakieś nowe danie, którym można zaskoczyć :) Dzięki temu moja osobista poprzeczka w kształtowaniu umiejętności kulinarnych powędrowała znacznie w górę. I to też jest fajne, bo motywuje do działania, do szukania nowych smaków, dzielenia się udanymi odkryciami i dokonaniami w kuchni.


Wczoraj jedna z sałatek zadziwiła mnie swoją prostotą i nadspodziewanym efektem smakowym :) Tylko kilka składników - makaron, wiórki kokosowe, rodzynki i ananas - i mamy wyśmienity deser.
Ale ja obiecałam się podzielić raz jeszcze przepisem na zapiekankę z kaszy kukurydzianej i jabłek - wydawać by się mogło, że to danie prosto z menu dziecięcego, tymczasem bardzo przypadło do gustu także dużym dziewczynkom :) Poza tym lekkostrawne i zdrowe.



Kasza kukurydziana zapiekana z jabłkami

Składniki:
15 dkg kaszy kukurydzianej (następnym razem planuję ją zastąpić kaszą jaglaną ze względu na coraz gorszą opinię o kukurydzy w związku z uprawami GMO)
2,5 szkl. mleka
3 dkg masła (najlepsze klarowane)
2 łyżki cukru do kaszy (proponuję zastąpić miodem, syropem z agawy, fruktozą lub ksylitolem - preferuję ten ostatni)
1 - 1,5 łyżki cukru do jabłek (j.w.)
30-40 dkg jabłek (antonówki, renety)
łyżeczka cukru waniliowego
starta skórka z cytryny (ja wolę dodać sok)
łyżka smażonej skórki pomarańczowej (można więcej; tym razem skórkę zastąpiłam rodzynkami i zapachem pomarańczowym, świetnie by pasowały orzechy)
oliwa i bułka tarta do formy

Kaszę rozprowadzić częścią zimnego mleka, pozostałe mleko zagotować z cukrem, wlać do niego kaszę mieszając, ugotować. Do kaszy dodać cukier waniliowy i wymieszać. Formę lub naczynie żaroodporne wysmarować oliwą i posypać bułką. Jabłka zetrzeć na tarce, wymieszać z cukrem, sokiem cytrynowym (ilość soku z umiarem!) i skórką pomarańczową. Kaszę i jabłka wyłożyć warstwami do formy, na każdą warstwę położyć wiórki masła. Wstawić do nagrzanego piekarnika (ok.180 stopni) i zapiec.


Smacznego :)
D.