sobota, 16 lutego 2013

O sobocie i domowych zapachach

Lubicie sobotę? Ja baaardzo! To mój ulubiony dzień tygodnia, a zwłaszcza sobotnie przedpołudnie. Jest to czas, kiedy chyba zawsze CHCE MI SIĘ działać :) Lubię sobotnie zakupy na pobliskich straganach lub Bio-Bazarze, lubię domową krzątaninę, świadomość, że cały dzień przede mną i ten optymizm, że tyle uda mi się zrobić :) I nie wiem jak to określić, ale chyba poczucie swobody, wolności. Taki stan: nic nie muszę, ale mam ochotę.


Miniony dzień był u nas pochmurny, jeszcze tu i tam biały, czuć że to jeszcze zima. Jednak chodząc między stoiskami wypełnionymi barwnymi główkami tulipanów, można by mieć wrażenie, że to jakiś chłodniejszy dzień maja :) Nie oparłam się pokusie, gdy zobaczyłam świeżutkie bazie w różnych odmianach - lubię zwłaszcza takie lekko różowe lub seledynowe, ale wszystkie są piękne i takie milusińskie :) No a do bazi musiało być chociaż symbolicznie kilka tulipanów :)


Lubię też tę chwilę sobotniej, okołopołudniowej przerwy, gdy bez wyrzutów sumienia zasiadam z kawą w fotelu i zatapiam się w ulubionej lekturze. Taki czas tylko dla przyjemności. Dzisiaj kawa żołędziówka owiana zapachem hiacynta i z nową lekturą o projektowaniu małych ogrodów. Nastrojona już jestem na wiosenne prace ogrodnicze na maksa :)



Jeden kwiatek, a tyle może. Jego zapach wypełnia całe mieszkanie. Czuć to wyraźnie zwłaszcza, gdy się wraca z dworu. Bardzo lubię ten moment przekraczania progu - zawsze wtedy przypomina mi się film "Jasminum" - piękny, prawda? Nie zapomnę, jak po obejrzeniu go w kinie wróciłam do domu i poczułam delikatny kwiatowy zapach. Stwierdziłam, że niedobrze ze mną, bo chyba jakieś omamy mnie dopadły ;) Okazało się, że akurat rozwinęły swoje kwiaty peonie w wazonie i zapach był rzeczywisty.


Od kilku dni napawam też oczy zdjęciami angielskiego ogrodu zamieszczonymi w ostatnim numerze "Werandy". Jest w nim kilka moich marzeń, które chciałabym zrealizować w swoim ogródku - kiedyś...
I to chyba jedyne co spodobało mi się w tym numerze. Od jakiegoś czasu zresztą snuję refleksję, że "Weranda" - od początku jej istnienia moja ulubiona -  przestaje już być "moja" - nie ten klimat, prezentowane wnętrza zbyt nowoczesne, luksusowe, nieprzytulne. Ale pismo nadal kupuję, chociażby dla zdjęć takiego ogrodu, jak powyższy i chyba wciąż z nadzieją, że jeszcze będą piękne wnętrza, zgodne z moimi upodobaniami, które mnie zainspirują.


Kolejny ulubiony domowy zapach, który co jakiś czas wita mnie w drzwiach, to zapach domowego chleba - utrzymuje się przez kolejne dwa dni po pieczeniu. Kojarzy mi się z bezpieczeństwem i rodzinnym ciepłem. I chociażby dlatego warto go piec :) Na powyższych zdjęciach chleb z mąki orkiszowej - w rzeczywistości nie  jest więc taki żółty, to oświetlenie zmieniło jego barwę. Jest w nim czarnuszka i drobniutkie kuleczki amarantusa. Pieczony według przepisu, który zamieściłam TUTAJ, z tą modyfikacją, że zaprzestałam dodawać do środka oliwę, chyba bez niej jest lżejszy. Z mąki orkiszowej piecze się go dużo łatwiej, niż z owsianej - dzięki zawartości glutenu ciasto jest kleiste, dobrze rośnie, a upieczone nie kruszy się i długo jest świeże. 
Przetestowałam też dwie  nowe praktyki, którymi chcę się podzielić z domowymi "piekarzami" :). Pierwsza, to mrożenie zakwasu - gdy go przetrzymywałam w lodówce 2-3 tygodnie, a bywało że dłużej, bo raz upieczona porcja wystarcza mi właśnie na taki czas, to często pleśniał. Mrożonemu nic się oczywiście nie stanie. Tak więc po odłożeniu zakwasu do słoiczka, odstawiam przykryty serwetką na kilka godzin, aby podrósł, następnie zakręcam słoik  i wkładam do zamrażalnika. Dzień przed planowanym terminem kolejnego pieczenia wyjmuję zakwas, stawiam na wierzchu, aby się rozmroził, następnie dokarmiam, go, czyli dokładam łyżeczkę mąki orkiszowej i tyle ciepłej wody, mieszam i zostawiam w ciepłym miejscu. Po kilku godzinach można już przygotowywać chleb.
Druga sprawdzona przeze mnie rzecz, to przechowywanie chleba bez użycia folii - zawijam w złożoną podwójnie bawełnianą ściereczkę (taką do naczyń) i wkładam  do wiklinowego chlebaka. Chleb jest długo świeży i nie obsycha, czyli sposoby naszych prababć wcale nie były takie złe.


Pisałam Wam ostatnio o mięcie - dziwolągu, która od kilku miesięcy stoi bez wody i żyje. Ostatnio sadzonki owej mięty trafiły do wody, aby puściły korzenie - skoro ona taka wytrzymała, to mam już wobec niej pewnie plan :) Dziś natomiast chcę Wam pokazać inne przyrodnicze zjawisko, które mnie zadziwiło. Powyżej zdjęcia pomidorów, które minionego lata uprawiałam na balkonie, jak widać owocowały, więc polecam ten sposób wszystkim tym, którzy nie mają swojego ogródka - z balkonowej hodowli też będą plony :)
A poniżej zdjęcia dwóch pomidorków (odmiana Yellow Pearshaped), ostatnich, które zerwałam w połowie listopada, czyli już po pierwszym zeszłorocznym śniegu. Były zupełnie zielone, położyłam je więc na spodeczku w kuchni bez większej nadziei, że dojrzeją. Po jakimś czasie zrobiły się żółciutkie i nie ruszane przeleżały tak, aż do zeszłego tygodnia, kiedy to zlitowałam się nad nimi i postanowiłam zjeść. W smaku były pomidorowe :)
Nie wiem, jak to się stało, że się nie popsuły. Może zakonserwowała je ta warstwa kurzu, która na nich osiadła ;) Może zaszedł proces adekwatny do tego, jak u nasion różnych roślin - podczas długiego przechowywania pokrywają się warstewką tłuszczu, który chroni i przedłuża ich żywotność. Dlatego podobno większe nasiona, które trzymamy przez kilka lat, przed wysiewem należy przetrzeć piaskiem, aby pozbawić je tej ochronnej warstwy, a wówczas wzejdą.


Na zakończenie jeszcze jeden zapach, który uwielbiam - to zapach wietrzonej pościeli i suszonego na dworze prania. Dlatego dziś już piszę dobranoc i idę przytulić nos do wywietrzonej świeżo podusi :)


Bo czerwone imieninowe róże już tylko na zdjęciu i nie da się ich powąchać ...

czwartek, 7 lutego 2013

To były piękne dni...

Niespodziewanie dla siebie samej byłam dziś na recitalu Haliny Kunickiej. Pamiętacie? Ja się na tych i starszych piosenkach wychowywałam, zanim nie podrosłam i nie zaczęłam wybierać tego, czego słuchali też moi rówieśnicy. Melodie słuchane w dzieciństwie zapadły mi głęboko w duszę. Tak lubię do nich wracać. Dziś na nowo odkrywałam, że to nie tylko wspaniałe aranżacje, ale i często bardzo mądre teksty,  gra słów, w których można się zasłuchać. A treść? - najczęściej ponadczasowa, zawsze aktualna :)
Jak to się dzieje, że już po kilku minutach słuchania dobrej muzyki, zwłaszcza na żywo, zmienia się nastrój, bledną smutki, a ich miejsce wypełnia nadzieja, radość życia? Kojące melodie sprawiają, że świat, ludzie wokoło i my sami wydajemy się lepsi. Czary, prawda? :) Oczywiście żartuję, wiem, że da się to wytłumaczyć wydzielaniem tego i owego, procesami w mózgu itp., ale i tak zachwyca mnie fakt, jak cudownie jesteśmy stworzeni. Kilka taktów, które nas zachwycają, poruszają jakieś wewnętrzne struny i w efekcie darmowa poprawa nastroju - korzystajmy z tego tak często, jak tylko się da, bo... dlaczego by nie? Chcesz posłuchać - kliknij:


A Wy, moje drogie Podczytywaczki, siostry Blogerki, czy też lubicie wracać do piosenek sprzed lat? Macie swoich ulubionych wykonawców, melodie? Wolicie coś, przy czym można beztrosko poskakać, czy raczej takty "do pokołysania", pozwalające przemienić się w wyobraźni na chwilę w eteryczną królewnę? Na mnie działają tak Straussowskie walce :)


Dzisiejszego wieczora otaczam się ulubionymi dźwiękami, przystawiam nos do szyby, by popatrzeć na bajkową scenerię znowu otuloną w śnieżną biel. Uciekam. Uciekam od smutku, który wypełnił mnie. Tak mi smutno, Boże, gdy drwią z Ciebie, a ja nie potrafię stanąć w Twojej obronie. Tańczę w objęciach tego smutku: raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy... Ciało się rozluźnia, a Ty przytulasz mnie, wybaczasz, kochasz, rozumiesz, chociaż... też jesteś smutny. Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy ... myśli pogodnieją, pojawia się uśmiech przez łzy i ... leciutko na palcach: raz, dwa,trzy, raz, dwa, trzy...



piątek, 1 lutego 2013

Zwyczajne i niezwyczajne

Wpadłam do domu tylko na chwilę, przepakowuję plecak i znów ruszam w drogę. Nie mogłam sobie jednak odmówić kilku chwil spędzonych na blogach :) Witam się z Wami tym pięknym hipeastrum, które miało aż sześć kwiatów!


Żebyście tylko nie myślały, że ja je wyhodowałam - przybyło z kwiaciarni w pewnych bardzo serdecznych łapkach :) Moje własne cebule posadziłam dopiero przed tygodniem, chciałabym aby zakwitły na Wielkanoc. W ubiegłym roku nie miały kwiatów, więc idąc za Waszą radą, tym razem posadziłam je tak, by niemal połowa cebuli była powyżej ziemi. Teraz doniczki stoją w chłodnej, ciemnej komórce, bez podlewania. Poszłam przed chwilą do nich zajrzeć - coś się zaczyna tam dziać zielonego :))

A na poniższym zdjęciu chcę Wam przedstawić miętę - przedziwną, ponieważ te gałązki, które widzicie ścięłam w drugiej połowie sierpnia, żal mi było je wyrzucić do kosza, więc wstawiłam do pustego dzbanka, bez kropli wody. Sądziłam, że listki stopniowo zużyję do herbaty, jednak nie wiedząc jaka to odmiana, nie miałam przekonania do ich spożywania. I wyobraźcie sobie, że ona tak bez wody stoi do tej pory, a to już przecież ponad 5 miesięcy!! Żelazna dama, czy co? Chyba się zlituję i jednak zasadzę ją do ziemi. Znacie tę odmianę? Dodam jeszcze, że gdy rosła latem w doniczce, małej, żeby nie było wątpliwości, to jej pędy osiągnęły długość ponad 1,5 metra. Ciekawa jestem jakie monstrum by wyrosło, gdyby ją posadzić w ogrodzie?


A obok mięty - wesołe cytrynki :) Kupiłam je na naszym Bio-Bazarze, jeszcze trochę zielone, poleżały kilka tygodni pod tym kloszem i gdy je wyjęłam, powąchałam, stwierdziłam, że nigdy w życiu nie miałam tak pięknie i intensywnie pachnących cytryn! Czy to zasługa tego, że nie pryskane, nie woskowane i co tam jeszcze z cytrusami się robi? Powędrowały do słoiczków, zasypałam je brązowym cukrem i zalałam rumem, według przepisu Green Canoe - pychotka :)))
A tak przy okazji, gorąco polecam wszystkim mieszkańcom stolicy zakupy na wspomnianym BioBazarze - warto przedtem poczytać o nich na stronie http://www.biobazar.org.pl/. Uwielbiam tamtejszą atmosferę, pogaduszki ze sprzedawcami w sobotnie przedpołudnie pośród murów Fabryki Norblina, które nie jedno słyszały i widziały, smaki sprzedawanych tam serów, jaj i owoców. Bazar działa już od ponad 2 lat, stoiska zajmują coraz większą powierzchnię, przybywa klientów i sprzedawców, jest co raz tłoczniej, a po ulubiony kozi ser z kozieradką muszę jechać rano, bo w południe nie ma po nim śladu :) Nie ma się co oszukiwać, tanio nie jest. Ale cieszy mnie zwiększająca się ilość kupujących, bo myślę, że dzięki temu rolnictwo ekologiczne ma szansę się rozwijać, a może w przyszłości zaproponować nam bardziej przystępne ceny. A poza tym widać, że rośnie nasza świadomość i większą wagę zaczynamy przykładać do tego, co jemy.

Wracając do cytrynki - zapraszam teraz na filiżankę herbaty z jej dodatkiem, tak na rozgrzewkę w ten wilgotny, wietrzny wieczór. A do herbatki - ciasteczka gryczane :)


Ciasteczka są dość twarde, bardziej przypominają mi herbatniki, ale zawierają składniki odpowiednie dla osób nie tolerujących pszenicy i nabiału.
Składniki:
- szklanka mąki gryczanej,
- pół szklanki otrąb owsianych,
- pół szklanki brązowego cukru lub miód,
- 7dkg tłuszczu kokosowego,
- 4 jajeczka przepiórcze lub 1 kurze jajko,
- sporo imbiru i cynamonu (pachnie i rozgrzewa :))
- jogurt kozi lub mleko owsiane - tyle by ciasto się skleiło.
Do miski wsypujemy mąkę, otręby i cukier, siekamy z tłuszczem, dodajemy jajeczka, szczyptę soli i zagniatamy dolewając po trochu jogurt lub mleko. Ciasto rozwałkowujemy i foremką wykrawamy ciasteczka. Pieczemy w temp. 180 stopni ok. 15 min. (aż lekko się zrumienią).

Po raz pierwszy kupiłam i wykorzystałam tłuszcz kokosowy. Spotkałam się z nim niedawno, przeglądając internetowe przepisy na ciasta dietetyczne. Poczytałam o jego właściwościach i jestem nim zadziwiona. Wspomnę tylko o tym, że woda zawarta w orzechu jest sterylnie czysta, ma podobno niemal identyczny skład jak osocze ludzkiej krwi, więc stosuje się go do transfuzji krwi! Jeśli Was ta informacja zafrapowała tak jak mnie, to poczytajcie o kokosie np. tutaj. A może znacie go już dobrze i podzielicie się swoimi pomysłami, jak wykorzystać tłuszcz kokosowy w kuchni?

Jesienno-zimowe wieczory sprzyjają pojadaniu dobrych, słodkich rzeczy, co niestety odbija się na wyglądzie tu i ówdzie :) Dlatego u mnie od jesieni działa domowa suszarnia, produkująca słodkie zamienniki - to suszone jabłka i gruszki. Zwłaszcza gruszki, gdy odparuje z nich woda, zaskakują niezwykłą słodyczą. Kalorie są w nich również, ale na pewno jest to zdrowsza przekąska, niż typowe słodycze. Wystarczy owoce pokroić w plasterki ok. 0,5 cm grubości, wyciąć gniazda nasienne, jabłka posypać delikatnie cynamonem, gruszki wanilią (ale niekoniecznie) i położyć na 2-3 dni na kaloryferze. Potem znikają szybciutko, więc trzeba szykować kolejną porcję :)


Ptaki też mają swoją balkonową stołówkę, chociaż mam podejrzenia że dożywiają się w niej nie te, które chciałam zaprosić :( Ja natomiast, ponieważ w tym sezonie jestem nieustannie nękana wirusami i bakteriami, od pewnego czasu wypróbowuję moc mąki kasztanowej, wg przepisu polecanego przez Agnieszkę - łyżeczka mąki kasztanowej wymieszana z łyżeczką miodu, jedzona na czczo ma podnieść odporność organizmu, na co bardzo liczę! Mąka ta nie zawiera glutenu, polecana była przez św. Hildegardę, jako jeden z produktów całkowicie przyswajanych przez nasz organizm. Czytałam w różnych miejscach, że jest ona dobrze tolerowana przez osoby uczulone na pszenicę, a nawet że łagodzi alergie. Postanowiłam więc, że wypróbuję ją na sobie.


A na zakończenie wszystkim tym, którzy nie mają możliwości pójść na spacer, dedykuję kilka zdjęć parku w zimowej szacie - w minioną niedzielę jeszcze tak było...




No nie, to jednak jeszcze nie koniec, bo zupełnie zapomniałabym o wyróżnieniu :) Wyróżnienie jest bardzo wyjątkowe, bo otrzymane od Agnieszki z Zielonej Pasji  i przez nią stworzone - dziękuję Aguś !!!



Wyróżnienie jest bardzo indywidualne, więc przekazać go dalej nie wypada. Dumałam co z tym zrobić i doszłam do wniosku, że jest to też bardzo dobry moment, by zakończyć moją przygodę z wyróżnieniami. Za wszystkie dotychczasowe serdecznie dziękuję! Wiele przyjemności sprawiło mi ich otrzymywanie i przyznawanie. Jednak decyzja komu je przyznać, to zawsze dylemat, bo najchętniej dawałabym je wszystkim blogowiczkom, których strony czytam. Po drugie od dłuższego czasu moja lista czytelnicza pozostaje raczej bez zmian, bo ile czasu można spędzać w necie ;) więc same doskonale wiecie, że jesteście dla mnie wyjątkowe :))) I niech tak zostanie :)  Tym samym ogłaszam, że:


Kończąc życzę wszystkim weekendu, wypełnionego dobrym nastrojem i miłymi zdarzeniami :)