poniedziałek, 30 stycznia 2012

Zima w kwiatach i mleko owsiane

Choinka zrzuciła swoje igły, zabawki i ozdoby świąteczne zapadły w sen w swoich kartonowych łóżeczkach, aby znów się obudzić i cieszyć oko za niecałe 11 miesięcy. A w moim domu nastał czas na kwiaty, które właśnie z zimą mi się kojarzą i którymi nauczyłam się otaczać od kilku lat bez wyrzutów sumienia, że rzekomo wyrzucam pieniądze :) - dają mi mnóstwo przyjemności, przywołują uśmiech na twarz, rozjaśniają przestrzeń, jest w nich tyle piękna, nadziei i słodyczy :)



Nie wyobrażam sobie, aby moje miejsce na ziemi miało być pozbawione roślin. Gdy wchodzę do mieszkania, którego nie zdobią żadne doniczki, albo tylko gdzieś jedna rachityczna roślinka woła o pomoc, to czuję się tam obco, mam wrażenie, że ten dom nie jest do końca urządzony, nie jest przytulny - niech będzie wyposażony w najpiękniejsze i najmodniejsze sprzęty, to jeśli nie ma w nim roślin, kojarzy mi się z pięknym pokojem hotelowym, do którego przychodzi się spać, a nie mieszkać.



Nie uważam oczywiście, że każdy musi lubić to co ja - absolutnie nie! Piszę tylko o swoich odczuciach, bo ja kocham zieleń, a właściciel/ka "pustego" mieszkania raczej nie okaże się moją bratnią duszą. Myślę, że w powiedzeniu "pokaż mi, jak mieszkasz, a powiem ci kim jesteś" jest sporo prawdy :)


Storczyk, którego prezentuję na zdjęciach, to mój drugi w życiu egzemplarz, mam go od dwóch lat. Pierwszego potraktowałam tak, jak inne kwiaty, czyli przesadziłam do ziemi uniwersalnej i do zwykłej doniczki, dodatkowo postawiłam zdala od okna, no i biedaczyna nie przeżył. Wyciągnęłam wnioski z tej lekcji, poczytałam, popytałam i z aktualnie posiadaną roślinką postępuję zupełnie inaczej, a zmiana taktyki przynosi spodziewane efekty, więc się dzielę tymi doświadczeniami.  Przede wszystkim zostawiłam go w tej samej przezroczystej doniczce, w której go kupiłam i wstawiłam do ażurowej osłonki, aby korzenie miały światło. Trzymam go na wschodnim oknie i tylko latem w lipcu, gdy się robi naprawdę gorąco, przestawiam wgłąb mieszkania, by słońce nie poparzyło liści. Podlewam przez cały rok regularnie raz w tygodniu wstawiając doniczkę do miski z przegotowaną, przefiltrowaną wodą na pół godziny, następnie pozwalam resztkom wody wypłynąć z doniczki i dopiero wstawiam ją znowu do osłonki, żeby woda nie zbierała się na dnie naczynia. Ponadto co dwa tygodnie dodaję odżywkę przeznaczoną dla storczyków. Łodyg po przekwitnięciu nie obcinam, chyba że same zaschną. I to tyle moich starań, a roślinka odwdzięcza się licznymi kwiatami niezwykłej urody :)


Ostanio w programie "Rok w ogrodzie" usłyszałam, że tą samą metodą należy podlewać domowe azalie - testuję ten sposób drugi tydzień, na razie końce liści nie zasychają, rozwijają się kolejne kwiaty, pomimo grzejącego kaloryfera - uznałam, że przy obecnych mrozach moje potrzeby cieplne są jednak ważniejsze, niż preferencje kwiatów :) Rano i wieczorem zraszam ją wodą, przy okazji nieco wilgoci dostaje się też paprotce, która jest z tego wyraźnie zadowolona :)




Im więcej spędzam czasu w domu, tym więcej mam sił i ochoty na różne eksperymenty. Ostatnio postanowiłam wypróbować przepis na mleko owsiane. Przepis znałam od dawna, ale łatwiej było mi jechać do sklepu i kupić kilka kartoników. Kiedy jednak podczas ostatniej wyprawy zakupowej zobaczyłam ceny w granicach 11 - 14zł za litr tego napoju, pomyślałam: a właściwie to dlaczego ja mam tyle płacić, skoro mogę zrobić sama?
Jeszcze kilka dni postanowienie się odleżało, aż w końcu nabrało mocy i nadeszła ta chwila, gdy wyciągnęłam książeczkę dr Dąbrowskiej, by dokładnie zapoznać się z recepturą. Potem jeszcze myszkowanie po Internecie, ale z tym samym rezultatem - wszelkie strony, które odwiedziłam, powtarzają ten sam przepis. A oryginalny przepis jest następujący:

Mleko owsiane

Składniki:
1,5 szklanki wody
0,25 szklanki miodu
0,5 szklanki płatków owsianych
0.5 wiórków kokosowych
0,5 łyżeczki soli
Wszystkie powyższe składniki gotować przez 15 minut, następnie zmiksować z dodatkiem 2 szklanek wody. Można przecedzić przez gazę.

A teraz o moich doświadczeniach z rzeczonym mlekiem, bo nie byłabym sobą, gdybym tego przepisu nie zmodyfikowała. Po pierwsze nie miałam ochoty na wiórki, więc wzięłam całą szklankę płatków owsianych i zagotowałam w 2 szklankach wody z dodatkiem soli. Kolejna zmiana to ta, że miodu nie gotowałam, żeby nie tracił swoich właściwości, lecz dodałam dwie łyżki stołowe już do ostudzonych płatków i zmiksowałam je wraz z wodą.


Po przecedzeniu przez sitko napój nie różni się niczym w smaku od tego z kartonika :) Jeżeli chcemy użyć tego mleka do musli, to oczywiście przecedzanie nie ma sensu, ale już do kawy, czy do budyniu zdecydowanie lepsza jest rzadsza konsystencja. Mleko stoi przez kilka dni w lodówce i nic się złego z nim nie dzieje. A ja jestem spokojna, bo wiem, co jem, dodatkowo kilka złotych mam zaoszczędzonych na każdym litrze w kieszeni, no i jaka satysfakcja - czysty zysk :) Ponieważ sama przetestowałam na sobie i z efektu jestem zadowolona, więc z czystym sumieniem polecam wszystkim tym, którzy szukają zamienników dla mleka zwierzęcego. Na zdjęciach jeszcze wersja "zagęszczona" ;)


A teraz zapraszam na kawę z mlekiem owsianym i kawałek kolejnej szarlotki, o której słów parę wkrótce :)
D.

piątek, 27 stycznia 2012

Szarlotka bez pieczenia, czyli ciasto, które zawsze się udaje :)

W ostatnim poście widać na jednym ze zdjęć ciasto. Od wielu lat jest ono w moim domu żelaznym punktem programu w wypadkach, gdy:
a) nie mam dużo czasu na szykowanie, a spodziewam się gości;
b) spodziewam się gości i jestem tym zestresowana;
c) chcę zaskoczyć nowych gości;
d) chcę zrobić przyjemnościom gościom, którzy już ten torcik znają :)


Ci, którzy kosztują po raz pierwszy to bliżej nieokreślone coś, niezawodnie zaczną się na głos zastanawiać co w tym cieście jest ... Czasami można usłyszeć zaskakujące propozycje :) Ale niewątpliwie jest ciekawie, smacznie i prosto - bo to ciasto, które ZAWSZE ;) się udaje i nie trzeba go piec :))) ~Któż  takich  przepisó nie lubi? :) Z powodzeniem zastępuje tort, a jest od niego znacznie lżejsze i duuużo mniej pracochłonne. Zimą uzupełnia błonnik i witaminy w diecie, ale można je zrobić w każdej porze roku.
A że samolubna nie jestem, więc dzielę się przepisem:


Szarlotka na zimno

Składniki:
- 25 dkg masła,
- 1 szklanka cukru,
- herbatniki;
- 1 kg jabłek (najlepiej winnych, kwaskowych, np. renety);
- galaretka.

Jabłka umyć, obrać i zetrzeć na tarce jarzynowej - odstawić. Następnie masło utrzeć dokładnie z cukrem (żeby masa nabrała puszystości), dodać trochę pokruszonych herbatników, wymieszać. Z jabłek odlać sok, który mógł się zebrać na dnie naczynia i wymieszać je z masą maślaną. Na dnie tortownicy ułożyć warstwę herbatników, na nich masę z jabłkami, wyrównać, a wierzch udekorować owocami wg uznania i zalać galaretką.
Do masy można też dodać trochę orzechów włoskich - dobrze się komponują z jabłkami, a na wierzchu bardzo ładnie prezentują się galaretki w różnych kolorach, wówczas można nawet zrezygnować z dekorowania owacami, jeżeli ktoś akurat nie ma nic pod ręką.
Ciasto można modyfikować, jeżeli je przygotowujemy dla osób na różnych dietach, np. zwykłe herbatniki zastąpić ciastkami bezglutenowymi lub bez dodatku cukru, cukier zastąpić fruktozą, masło margaryną lub masłem roślinnym.


Prawda, że proste? I sukce gwarantowany - niewątpliwie ktoś poprosi o dokładkę :) Smacznego :)
D.

wtorek, 24 stycznia 2012

Marzenia o dworku

W przychodni lekarskiej z mojego dzieciństwa była przy wyjściu maleńka księgarnia, właściwie stoisko. Po wizycie u lekarza często udawało mi się namówić Mamę na zakup jakiejś kolorowej książeczki "na pocieszenie" dla chorego dziecka ;) Zwyczaj ten chyba zapuścił korzenie, bo i teraz wychodząc z nieciekawą wiadomością z badania, poszłam na spacer ulicami miasta, by odreagować i wkrótce nogi poniosły mnie gdzie? - do księgarni właśnie. Pierwsza pozycja jaka wpadła mi w oko, to taka z tych ulubionych, bo o polskich dworach szlacheckich, więc nie patrząc na cenę i wartość naukową, pognałam do kasy - od razu w lepszym nastroju :) W końcu jakieś pocieszenie mi się należy :)


Życie w dawnych wiekach, życie polskiej szlachty fascynowało mnie chyba od zawsze, a przynajmniej odkąd pamiętam. Na pewno opowiadania rodzinne i patriotyczny nastrój w domu sprzyjał rozwojowi takich zamiłowań, ale podejrzewam, że musiało być coś jeszcze, co przyniosłam ze sobą w duszy na ten świat :) Widzę przed oczami obrazek - jakby to było niedawno - gdy jako 7-latka stałam najbliżej przewodniczki w malborskim zamku - pani opowiadała o odbudowie obiektu, o tym, że do 2000r. zostaną już odtworzone, odrestaurowane wszystkie zabudowania. Policzyłam wówczas szybko, ile w 2000r. będę miała lat, pomyślałam, że będę "stara" i postanowiłam, że wraz z mężem i dziatkami w tymże 2000r. przyjadę by zwiedzić cały odbudowany Malbork :) Prawie udało mi się to postanowienie zrealizować, bo co prawda ze dwa lata wcześniej przed wyznaczoną datą i nie ze swoimi, lecz szkolnymi dziećmi, przyjechałam do Malborka ponownie. Warownia nie zrobiła już na mnie tak ogromnego wrażenia, jak w dzieciństwie - oczywiście "zmalała" ;)
Co roku wyjeżdżaliśmy z Rodzicami na wczasy, więc zawsze domagałam się, byśmy uczestniczyli we wszystkich możliwych wycieczkach, organizowanych podczas tychże pobytów, a zdarzało się, że chciałam jechać w to samo miejsce nawet dwa razy w ciągu tego samego turnusu. Tak było np. z bazyliką w Wambierzycach - zachwyciła mnie i już.
W taki oto sposób kształtowały się moje zainteresowania historią, zwłaszcza tą materialną. Ok. 4-5 klasy szkoły podstawowej zaczęłam projektować swój pokoik, starając się wymyślić dostępne rozwiązania, które by chociaż odrobinę przypominały wnętrza pałaców i dworów. W czasach, gdy w sklepach niczego nie było, a już na pewno niczego, co by było sprzeczne z duchem socjalistycznym, właściwie mogłam tylko realizować swoje marzenia dzięki tkaninom, a i to w niewielkim stopniu, gdyż nie miałam kieszonkowego. Jednak udało mi się kupić frędzle i przyszyć do firanek, potem "tapicerowałam" krzesło materiałem w królewskim, czerwonym kolorze. Hołubiłam też wszystkie, nawet najmniejsze okruszyny przeszłości, które udało mi się gdzieś od rodzinki wycyganić. Nieważne, że wartość tych przedmiotów była przeważnie tylko sentymentalna - dla mnie istotny był "odpowiedni" kształt i dziesięciolecia historii danego przedmiotu. Niemal z nabożeństwem oglądałam stare zdjęcia, marzyłam o sukniach z trenem i kapeluszach XIX-wiecznych dam, no i czytałam, czytałam, czytałam... Czy ktoś uwierzy, jaki prezent uszczęśliwił młodocianą nastolatkę - przedwojenne pudełka zapałek :))) Oszczędzam, mam je do dziś - są nadal bardzo dobre, ale szkoda mi ich używać :)

Kiedy w czasach licealnych nadarzyła się okazja pracy wakacyjnej, podjęłam ją z jedną myślą - nie, nie o ciuchach marzyłam, lecz że za zarobione pieniądze kupię starą lampę naftową! Pracowałam w sklepie firmowym Goplany, który wówczas mieścił się na Nowym Świecie i codziennie w drodze do i z pracy, przechodziłam koło wystawy Desy. Miałam tam upatrzoną lampę, nie przerobioną jeszcze na elektryczność, najprostrzą i najtańszą, które wówczas były w tym sklepie, ale tylko na nią miało starczyć mojej pensji. W dniu, w którym nareszcie odebrałam wypłatę i moje marzenie miało się spełnić, poszłyśmy z Mamą do Desy, no i tutaj stała się rzecz, której nie przewidziałam - Mamie udało się odradzić mi jej zakup. Pewnie miała rację, bo był to egzemplarz bardzo skromniutki, ale tym to sposobem do dziś nie mam autentycznej zabytkowej lampy. Pojechałyśmy za to do Domu Rzemiosła i tam otworzył się raj przede mną, co prawda nie antyków, ale przedmiotów stylizowanych. Wróciłam do domu zachwycona wraz z lustrem w ozdobnej, mosiężnej ramie oraz zegarem. Ustawiłam je na honorowym miejscu i dotychczas służą mi oraz cieszą oko.


Kolejne niewielkie zarobki przeznaczałam również na tego typu zakupy: stylizowany, ale działający aparat telefoniczny, stolik, lampkę nocną itd. Rodzina przekonując się o stałości moich zamiłowań zaczęła mi od czasu do czasu powierzać pamiątki rodzinne, np. sztambuch mojej Babci.


Kiedy po roku 1989 stało się możliwe kupno i odrestaurowywanie dawnych dworków, zaczęłam marzyć, że i ja kiedyś taki dworek uratuję od zniszczenia i w nim zamieszkam. Nie było mi to jednak dane i nie sądzę, aby tak się jeszcze w moim życiu stało. Trudno. Cieszy mnie, że są inni ludzie, którzy ratują te miejsca. Tak ich przecież niewiele zostało, że każdy ocalony od zniszczenia i zapomnienia dwór wzbogaca dziedzictwo naszego narodu, daje szanse następnym pokoleniom na naoczne poznawanie śladów kultury, która przeminęła, której nie da się wskrzesić - odeszła wraz z ludźmi, którzy tamten świat tworzyli.


Przeprowadzka do ciasnych, ale własnych czterech ścian, pozwoliła mi chociaż w tej małej skali realizować marzenia o przebywaniu na co dzień wśród przedmiotów "z duszą". Najczęściej są to "kaleki" czekające na renowację, która nie wiadomo kiedy ma nastąpić. Mieszają się one w moim domu z przedmiotami współczesnymi, stylizowanymi, czasami ocierającymi się o kicz, jednak razem tworzą atmosferę, która była moim pragnieniem. Chciałam stworzyć przytulne miejsce, zachęcające do spotkań i długich rozmów, miejsce, do którego chce się wracać. Czy się udało?


Tak. Oczywiście jest mnóstwo jeszcze do zrobienia, ale nie detale są ważne, lecz ogólny "dworkowy" klimat. Kocham mój dom, nie lubię się z nim rozstawać. Uwielbiam ten czas, gdy goście przestępują jego próg. Koleżanka kiedyś zażartowała, że za ładnie go urządziłam, by z niego wychodzić ;) Cóż, gusta są różne, jednym na pewno się podoba, drugim pewnie mniej, jeszcze innym wcale.  Mnie jednak przekształcił w domatorkę do kwadratu :)))

Serdeczności :)
D.

środa, 18 stycznia 2012

Przyszła zima, jadą goście!

Przyszła cicho, na palcach, zawirowała lekko walcowy pas, po czym przysiadła by zostać tu na jakiś czas. Rozpostarła skrzącą suknię, okrywając bielą trenu szarość ulic, nagość drzew. Zrobiło się spokojnie, tajemniczo, bajkowo, pięknie. Na świat wrócił ład, naturalny porządek - mamy styczeń i jest ZIMA :)

Czy też doświadczacie wrażenia, że gdy gęste płatki śniegu opadają powoli na ziemię, pomimo codziennego ruchu w centrum miasta,  robi się tak jakoś nierealnie cicho, że aż tę ciszę słychać? Uwielbiam to uczucie :) Świat wydaje mi się wówczas dobry, harmonijny, bliski, a ja czuję się jego cząstką. Mogłabym tak stać i stać bez ruchu, otulona w białą ciszę :)



I w tej bieli, w tej ciszy zajechali goście :) Co prawda nie zapowiedziały ich dzwonki janczarów, lecz dzwonek u drzwi. Jednak tak samo, jak nasze babki, pradziadowie i pra pra pra... zasiedliśmy przy stole, by wspólnie biesiadować, zanurzyć się w cieple płynącym z obecności życzliwych ludzi. By świętować!




A potem przy choince, przy szopce śpiewać o Małym i Małemu kolędy - każdy tak, jak potrafi, z ochotą, z radością. Cóż takiego w tych pieśniach jest, że urzekają, chwytają za serce, że śpiewają je mali i duzi, i nie tylko wierzący? Zawsze z żalem żegnam czas śpiewania kolęd -jest za krótki. Ale może dzięki temu nie nudzą się? By bardziej się nimi nasycić, staram się podtrzymywać tradycję i organizować spotkania kolędowe. W tym roku już trzecie! Jak dobrze, że są chętni :)


Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za odwiedziny :)
D.

niedziela, 8 stycznia 2012

Carnival, carnevale, carnaval, karnawał!

Epifania, Święto Objawienia, powszechnie nazywane Świętem Trzech Króli - wyznacza obecnie początek karnawału. Okres zabaw trwający aż do Środy Popielcowej nie zawsze był tak długi, kiedyś to było tylko 8 -10 dni! Poprzez wieki zmieniały się obyczaje z nim związane, ale warto zwrócić uwagę na to, że w różnych językach europejskich słowo to brzmi niemal identycznie. A to za sprawą wspólnego rodowodu - dzieje karnawału rozpoczęły się w starożytnym Rzymie. Wywodzi się on od Saturnaliów, czyli świeta ku czci Saturna, które było najweselszym świętem w roku, z powszechną ucztą urządzaną na koszt państwa, oraz od hucznych obchodów powitania wiosny, kiedy to na rzymskich ulicach pojawiał się rydwan Dionizosa cały w kwiatach, "carrus navalis". Potem zwyczaje rzymskie zostały przejęte przez kulturę chrześcijańską.
W Polsce obchodzono przez stulecia bachanalia, zapusty, ostatki, mięsopusty, szalone dni, kuse dni, kusaki - wiele nazw, ale wspólne znaczenie - czas zabaw, maskarad, żartów. W kulturze szlacheckiej (która przenikała także do innych warstw społecznych) karnawał był czasem zjazdów rodzinnych i sąsiedzkich, polowań, kuligów i uczt, podczas których jedzono dużo i tłusto, obficie popijając. Wszelkich hulankom i swawolom towarzyszyły tańce.
A co do dziś dotrwało w naszych obyczajach z tej barwnej i bogatej tradycji? Mam wrażenie, że niestety bardzo niewiele :(
Napis na drzwiach? - tylko na nielicznych


Wytworne toalety? - raczej na obrazkach


Dobre jadło? - przyzwyczajeni jesteśmy przeważnie jeść niemal to samo w dni powszednie, co i świąteczne, trudno więc powiedzieć, że kuchnia karnawałowa różni się jakoś szczególnie od tej prowadzonej w pozostałych okresach roku. Jednak z kanawałem kojarzy mi się kilka potraw. Po pierwsze bigos - taki prawdziwy, z kawałkami różnych mięs, kiełbas, suszonymi borowikami, śliwkami, gotowany z dodatkiem czerwonego wina - właśnie rozchodzi się jego zapach po mieszkaniu :)
Ponadto faworki, które uznaję tylko i wyłącznie w karnawale, mimo że niektóre cukiernie próbują je sprzedawać w innych miesiącach i pewnie z czasem się to przyjmie. Nie wyobrażam sobie, abym miała chociaż raz w sezonie ich nie usmażyć. To cały rytuał wspólnego, rodzinnego urzędowania w kuchni :)
No i oczywiście pączki w tłusty czwartek, ale do tego mamy jeszcze sporo czasu.
A tańce? - są!!! Tylko zupełnie inne niż przed laty. Najczęściej nie w parach, ale solo pląsamy po parkiecie. Żaden rodzic nie wprowadza już swoich córek w świat, karnawał nie kojarzy się z targiem małżeńskim. Na imprezy idziemy głównie po to, by się pobawić, a nie szukać małżonka. Chociać podobno lata parzyste mają swoje prawa - łatwiej o znalezienie pary ; )


Cóż, żyjemy w innych czasach. Nasze obowiązki w miesiącach zimowych przeważnie niewiele różnią się od pozostałych dni w roku: pracujemy, gotujemy, robimy zakupy, sprzątamy itd. I tylko w weekendy może częściej wychodzimy z domu - do znajomych, teatru, na tańce?
Ja jednak życzę wszystkim tutaj zaglądającym, aby właśnie rozpoczęty karnawał był dla Was szczególny, przepełniony radością, aby zapisał się w Waszej pamięci wyjątkowo dobrymi i przyjemnymi zdarzeniami, które będziecie wspominać do końca życia :)

A ja, póki co, zmykam do kuchni, bo tam...


Nie, nie palę węglem w piecu, ani kot się na nim nie wyleguje - a szkoda - jednak ze względu na to, że świąteczne zapasy w postaci pasztetów, pieczystego, ciast drożdżowych i pierników się pokończyły, a organizm daje mi znać, że jest zmęczony ich trawieniem, postanowiłam trochę "odchudzić" moje karnawałowe menu i zaczęłam działać. Oczywiście gotowanie bigosu mogło by temu przeczyć, ale nie myślcie sobie, że ze wszystkich dobroci kulinarnych zrezygnuje, co to, to nie! Jednak codzienne posiłki już raczej nieco lżejsze planuję robić, więcej w nich będzie warzyw i kasz. Na kolację np. sałatka, z rodzaju tych, które nazywam jednorazowymi śmieciówkami, a to z tej przyczyny, że powstają z tego, co akurat jest w domu, w sytaucji, gdy żołądek woła "jeść!" i nie chce się do sklepu wychodzić, dlatego też rzadko dany skład bywa powtarzany. Moja ostatnia kompozycja składała się z mieszanki sałat, cykorii, cebulki, łososia, gotowanych na twardo jajeczek przepiórczych z dodatkiem soku z cytryny, oliwy i przypraw - smaczny zestaw, wart powtórzenia.


Zapas pierniczków jest na wyczerpaniu, a ja lubię mieć coś słodkiego w zanadrzu, więc upiekłam ciasteczka, które można śmiało zaliczyć do zdrowych słodyczy. To moje odkrycie sprzed kilku lat, jem je bez wyrzutów sumienia :)


CIASTKA Z PŁATKÓW OWSIANYCH wg przepisu dr Ewy Dąbrowskiej

Składniki:
5 łyżek miodu
1/3 szklanki oleju ( najlepiej oliwa z oliwek)
¾ szklanki wody
4 szklanki płatków owsianych
½ szklanki rodzynek
½ szklanki posiekanych orzechów

Takie proporcje są w przepisie. Ja robię inaczej – 2 lub 3 szklanki płatków owsianych, a pozostałe wypełniam tym, co mam – płatki migdałowe, siemię lniane, wiórki kokosowe, pestki słonecznika, dyni.


Wszystkie składniki wkładam do miski, mieszam dobrze łyżką. Z doświadczenia mojego wynika, że korzystne jest dodanie mąki orzechowej (zmielone orzechy) i użycie gęstego, scukrzonego miodu - dzięki temu ciasteczka są miękkie i nie kruszą się tak bardzo. 
Następnie nakładam łyżką na wyłożoną papierem do pieczenia blachę, formując płaskie ciasteczka. Zawsze wychodzą mi z tej porcji dwie pełne blachy. Piekę ok. 25 – 30 minut w temperaturze 180 stopni. Gdy wystygną, przekładam do szczelnego słoja.


Ostatnio z pieczenia ciast zostało mi sporo białek. Zawsze w tym okresie robię z nich marengi, czyli bezy. Tak też uczyniłam i tym razem - przydadzą się podczas karnawałowych spotkań :)
Nie wiem dlaczego w przepisach podają, że wystarczy je suszyć w piekarniku 30 minut, ja zawsze trzymam je ok. 2 godzin, a potem i tak muszę jeszcze dosuszać na kaloryferze, bo w środku są ciągnące.


Próbowałam kiedyś zastąpić cukier fruktozą - niestety, nic z tego nie wyszło, nie dały się wysuszyć. Z innymi słodzikami nie eksperymentowałam.


W trakcie pieczenia moje bezy tracą swoją śnieżną biel, przybierając kolor delikatnie beżowy. Nie, żeby mi to przeszkadzało, ale ciekawa jestem czy tak musi być, że w temperaturze powyżej 100 stopni cukier karmelizuje, czy też popełniam jakiś błąd?


I to tyle na dzisiaj, ciąg dalszy nastąpi wkrótce. Życzę wszystkim zaglądającym udanego tygodnia, który u mnie będzie nadal w choinkowym klimacie :)
D.



niedziela, 1 stycznia 2012

Noworoczny spacer po nadpilickim lesie

No i stało się. Jeden rok minął, by mógł zacząć się kolejny. Przyjemne było dla mnie to przejście ze starego w nowy. Pierwszy dzień Nowego Roku przywitał mnie słońcem, odrobiną śniegu, którego tak bardzo brakło mi podczas Świąt, obolałymi nogami (po przetańczonej nocy :)), spacerem wśród lasów i pól w przyjaznym towarzystwie, ciszą, spokojem, optymizmem :)




Nie było noworocznych postanowień. No, może dwa marzenia wyjazdowe, które mam nadzieję zrealizować w tym roku :) Ważniejsze, że w sercu zagościła nadzieja - taka może trochę na przekór temu co dookoła? Może wywołało ją piękno przyrody? A może otaczające mnie uśmiechnięte twarze? Może poczucie dobrze przeżytego czasu? Relaks? Zabawa? A może wszystko to po trochu. Tak, czy inaczej, jest mile widziana i oby została na dłużej :)






Usłyszałam dzisiaj życzenia na ten Nowy Rok, które zapadły mi w pamięć i które chcę posłać dalej: zdrowia, gdyż bez niego trudno nam będzie dokonać wielkich rzeczy, pokoju, Bożego pokoju w sercu i mądrości, bo tylko ona może uratować nas, nasz Kraj. Do siego roku!




W domu czekały na mnie dwie roślinne piękności: upajający zapach hiacyntów i maleńkie, niepozorne kwiatki jabłoni - gałązki wstawiłam do wazonu w katarzynki i obawiałam się, że już nic z nich nie będzie, jednak z lekkim opóźnieniem, ale jednak postanowiły wyjrzeć z pąków na świat :)

Pielęgnujmy wspomnienia, żyjmy teraźniejszością i śmiało patrzmy w przysłość :)
D.