poniedziałek, 27 lutego 2012

Post Daniela, czyli rzecz o kiszonkach

Kiedy można jeść tylko warzywa i to nie wszystkie, człowiek zaczyna poszukiwać nowych smaków, by urozmaicić sobie i - co tu owijać w bawełnę :) - uprzyjemnić okres wyrzeczeń. 
Do bardzo cennych składników zarówno Postu, jak i zdrowej diety, należą kiszone warzywa. Dlaczego? Bo nasz żołądek łatwiej sobie radzi z ich strawieniem, niż w przypadku surowych warzyw. Wspomagają oczyszczanie organizmu. Zawierają kwas mlekowy, witaminy, pożyteczne bakterie, działają jak probiotyk wzbogacając naszą florę jelitową, a dzięki temu wzrasta odporność organizmu. Nie będę się tutaj wymądrzać na ten temat, bo nie jestem ani lekarzem, ani dietetykiem - kogo temat interesuje, ten znajdzie w Internecie, prasie i książkach mnóstwo wiadomości pochodzących z wiarygodnych źródeł. Mi zależy na tym, by zachęcić do pomyślenia o jakości kiszonek i częstszego włączania ich do codziennego menu :)
Kto w Polsce nie jadł kiszonych ogórków i kapusty? Pycha - prawda? Ale okazuje się, że nie tylko te dwa warzywa można kisić - dla mnie było to niespodzianką :) Czasami zdarza mi się spotkać kiszoną czerwoną kapustę, ale nic poza tym. Postanowiłam więc samodzielnie wypróbować inne możliwości. Zaczęłam od zakiszenia... kalafiorów i buraków. W minione lato przyszła pora na kiszoną paprykę i mieszankę warzyw złożoną z kalafiora, cebuli, selera, marchwi i papryki. Przede mną jeszcze wypróbowanie kiszonej cukinii, rzodkiewek, a także owoców: jabłek, śliwek i gruszek :) Z dotychczasowych nowości na stole moim zdecydowanym faworytem jest kalafior - mogę go jeść bez niczego, jak ogórka. Kiszona papryka i mieszanka lepiej się sprawdzają jako dodatek do kasz, mięsa lub ryby. Mogą być dodatkiem do różnych sałatek. Można też z nich ugotować zupę, tak jak gotujemy ogórkową czy zarzutkę. W czasie postu wszystkie są niezastąpione! Myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie :)


Kiszenie jest proste - można kisić jak ogórki zalewając solanką i dodając przyprawy typu chrzan, koper, czosnek itd. Można też zrobić to w sposób uproszczony zalewając solanką z dodatkiem soku cytrynowego (przepisy podają kwasek cytrynowy, ale ja go radzę unikać). Po ok. tygodniu już są gotowe do jedzenia. Przepis na kiszone buraki podawałam tutaj.


Wiele warzyw można kisić przez cały rok, jednak wydaje mi się, że najsmaczniejsze są te letnie, młodziutkie, które grzały się w słońcu, a najlepiej z wiarygodnego źródła, chociaż ten ostatni czynnik nie tak łatwo jest spełnić, zwłaszcza w mieście.


A gdy już zjemy warzywa, to nie wylewajmy soku ze słoika! Zwłaszcza ten od ogórków jest pyszny i ma działanie lekko przeczyszczające, co dla niektórych może być dobrą wiadomością. Moja Babcia podawała na postny obiad w miseczce właśnie taki sok z dodatkiem drobno pokrojonych ogórków i świeżego koperku, a do tego ugotowane na sypko ziemniaki polane skwarkami - proste, a jakie dobre :) Ale, ale! Podczas postu, to oczywiście o ziemniakach zapominamy :)
Smacznego i na zdrowie :)


Okres Wielkiego Postu sprzyja nie tylko zmianom i postanowieniom dotyczącym jadłospisu. Staram się, by  wśród słoików i talerzy nie zagubić spraw duchowych. Tekst, którym chcę się dzisiaj na zakończenie podzielić, to fragment Księgi Izajasza:
"Jeśli powstrzymasz w szabat swoje nogi, by w moim dniu świętym swych spraw nie załatwiać, (...) jeśli go uczcisz, stroniąc od podróży, załatwiania sprawunków i od gadulstwa (...)" (Iz 58,13)
Wreszcie dotarł do mnie jasno sens tego zdania i skłonił do zastanowienia się nad moimi niedzielami... 

Pozdrawiam ciepło,
D.

środa, 22 lutego 2012

Zapusty, problemy techniczne i co dalej?

Taki trochę spóźniony ten post, bo miał się ukazać wczoraj, ale Blogger odmówił współpracy ze mną, a ja nie mogłam dojść przyczyny :( A chciałam napisać o tym, jakie to kiedyś ostatki były ciekawe, jak się bawiono, jakie robiono żarty... No dobrze, o dwóch zwyczajach mogę jeszcze napisać, bo nie wiem kto o nich słyszał? Bo nie tylko zabawy, kuligi, wróżby i przyjęcia miały wówczas miejsce.
Jeszcze w XIX w. w szlacheckich i mieszczańskich domach w ostatkowy wtorek wieczorem jeden z gości przebierał się za księdza, stawał na stołku okrytym materiałem i udającym ambonę, z którego wygłaszał dowcipne pożegnanie karnawału. Koło północy milkła muzyka, kończyły się tańce, a na stół wnoszono tzw. podkurek, czyli kolację składającą się z jaj, mleka i śledzi, która symbolizowała przejście od karnawałowych do postnych potraw. Ciekawa jestem, czy Wasze menu też się jakoś zasadniczo różni w okresie Wielkiego Postu?


Ze Środą Popielcową był natomiast związany inny zwyczaj - pannom, które podczas karnawału nie znalazły sobie męża przypinano tzw. klocki, czyli skorupki jaj, kacze lub indycze nogi, kawałki drewna. Podejrzewam, że ten bardzo powszechny niegdyś zwyczaj zakończył swój żywot wraz ze zmianą mody, bo gdy panie zdecydowanie skróciły sukienki, a spódnice zamieniły na spodnie, to już nie było do czego owych klocków przyczepiać w sposób niepostrzeżony :) Oj, działo się kiedyś działo! Nasi przodkowie potrafili się bawić, żartować w sposób bardzo różnorodny. I co najważniejsze, nikt się za te figle nie obrażał - nie jestem pewna, czy teraz by takie zachowania przeszły ;)


A u mnie "kuse dni" minęły bardzo spokojnie, domowo i wieczorami - przyznaję - przy komputerze. Postanowiłam się zmierzyć z techniką i dodać do strony kilka gadżetów, które mi się marzyły. A że jestem osobą, która najpierw czyta instrukcję, a dopiero potem dotyka jakiegokolwiek przycisku, to zadanie miałam utrudnione, gdyż w pomocy bloggera nie wszystko można wyczytać lub u mnie wygląda to inaczej. Ale dałam radę :) Najbardziej cieszę się z muzyczki w tle, bo dzięki temu blog "ożył". Wiem, nie każdemu się dogodzi, ale ja akurat bardzo lubię strony z podkładem muzycznym sprzyjającym lekturze, więc mam nadzieję, że i Wam - zaglądającym - przypadnie do gustu :) Jeden utwór wymaga podmiany, bo jakość okazała się zbyt słaba, ale to już kosmetyka w wolnej chwili. Z Linkwithin też poszło nadspodziewanie gładko. A schody zaczęły się niespodziewanie, gdy zabrałam się za posta - nie mogłam pisać. Zmieniłam interfejs na nowy, ale to nie pomogło. A że jak mam problem, to działam dopóki nie rozwiążę, więc dzisiaj rano, jeszcze przed wyjściem do pracy, wpadłam na pomysł, żeby jednak zmienić przeglądarkę - okazuje się, że o to właśnie chodziło. Jaka była moja radość, gdy dzięki tej zmianie odkryłam wreszcie kto jest moim obserwatorem! Florentyno, Snow, Motylku - witam Was serdecznie, z opóźnieniem niezawinionym :(, to dla mnie prawdziwa frajda wiedzieć, że ktoś chce na moją stronę wracać :) Mam nadzieję, że spełnię Wasze oczekiwania :)
Kolejne odkrycie, to wreszcie wiem, które posty są najczęściej odwiedzane. Okazuje się, że wiedza na temat  Postu Daniela jest bardzo poszukiwana, co mnie cieszy i bardzo chętnie do tematu wrócę już niebawem, zwłaszcza, że okres Wielkiego Postu, jak sama nazwa wskazuje, sprzyja poszczeniu :) 


I gdy już tak zastygłam w samozadowoleniu, to przeczytałam prośbę od Snow o wyłączenie weryfikacji obrazkowej. Ufff... namęczyłam się okrutnie z tym okrutnie, dopiero po kilkakrotnym zalogowaniu pojawiła się możliwość powrotu do starego interfejsu i wyłączenia weryfikacji obrazkowej - mam nadzieję, że teraz już będzie ok? Snow, wielkie dzięki za podpowiedź!


Póki co, u mnie dziś jeszcze spóźnione przepisy na potrawy wyjątkowo niepostne, ale na przyszłość mogą się przydać, a że obiecałam je umieścić, to nie chcę już dłużej zwlekać.
Najpierw... nalewka :) Prawda, że nie postny temat? Proszę więc mnie źle nie zrozumieć- nie namawiam do picia i nie propaguję tego stylu bycia, ani w blogu, ani w realu. Wychodzę jednak z założenia, że odrobina tego i owego nie powinna zaszkodzić. Wszystko zależy od dawkowania :)
Nalewki lubię robić tylko według starych receptur, bo generalnie wszystko co z dawną kuchnią związane ma dla mnie jakąś magię w sobie, tajemnicę, która mnie przyciąga :) A że minione lato obfitowało w maliny, wśród innych malinowych przetworów znalazł się także likier creme des framboises według mojej ulubionej Lucyny Ćwierczakiewiczowej. Po przeliczeniu funtów, kwart i innych miar, przepis wygląda tak:

0,8 kg malin zmiksować (w oryginale: rozetrzeć w dużej, polewanej misce) z dodatkiem cukru ( w oryginale podwójna ilość, czyli 1,6 kg, ale ja się nie odważyłam tyle wsypać, dałam też ok. 80 dkg). Tę masę zostawić do zmacerowania na dwa dni w temperaturze pokojowej. Następnie Ćwierczakiewiczowa polecała dolać litr spirytusu, ale ja znowu się nie odważyłam zrobić aż tak mocnego, wlałam zdecydowanie mniej, a i tak likier jest mocny. Po wymieszaniu ze spirytusem powinien on stać przez kilka dni w celu sklarowania, jednak u mnie żadne "męty" się nie oddzieliły i nie opadły na dno, więc postanowiłam w ogóle nie filtrować, tym bardziej, że jak spróbowałam, to poczułam tak niesamowity smak i aromat malin, że żal by było tę owocową zawiesinkę wyrzucać. Tak więc powstał trunek nieklarowny, dość gęsty, jednak tak smaczny, że trzeba uważać, aby się goście zbytnio nie rozochocili :)



Do nalewki lub likieru przydałby się jakiś słodki dodatek. Ja proponuję kolejną szarlotkę - tym razem z mąki kukurydzianej.

Składniki:
2 szklanki mąki kukurydzianej,
kostka masła (20 dkg)
1/2 szklanki cukru pudru
1 kg jabłek typu reneta itp. + cukier do smaku + cynamon na nadzienie

Mąkę siekamy z masłem i cukrem, szybko zagniatamy, ale uprzedzam, że nie będzie to bardzo szybko, bo mąka kukurydziana jest bardzo sypka, ale na pewno się uda :) Gdy już te składniki zlepią nam się w kulę, to owijamy w folię i wkładamy na godzinę do lodówki.
W tym czasie jabłka obieramy, kroimy i dusimy podlewając odrobiną wody, następnie doprawiamy cukrem i cynamonem do smaku, odstawiamy by przestygło.
Ciasto wyjmujemy z lodówki, 1/4 odkładamy, a resztą wylepiamy tortownicę (rozwałkować najprawdopodobniej się nie da). Podpiekamy na złoto w temp. 180 stopni. Po wyjęciu z piekarnika, rozsmarowujemy na tym spodzie jabłka i pozostałą część ciasta kruszymy na wierzchu, rozgarniając widelcem  równomiernie po całej powierzchni. Znowu piekarnik i tym razem pieczemy ok. 50 minut. A gdy przestygnie, to staramy się jeść powoli, bo jest bardzo smaczne, a dobrze, żeby nam na dłużej starczyło :)
Pierwszy raz robiłam ciasto z mąki kukurydzianej i byłam zaskoczona, jak bardzo jest kruche i smaczne. Sok, który wydzieli się z jabłek podczas pieczenia scala dodatkowo ciasto. Naprawdę warto spróbować :)



A na koniec jeszcze róża, którą od początku posta pokazuję. Przyszła do mnie nie wiadomo skąd... 


Wiadomo, wiadomo - z kwiaciarni :) Nie wiem, czy macie to samo wrażenie, że róża w wazonie nadaje elegancji, szyku każdemu wnętrzu? Gdy ją wybierałam, to wydawała mi się taka oryginalna... Jak bardzo poczułam się zaskoczona, gdy do mojej świadomości dotarł fakt (nie od razu :)), że jest ona bardzo, ale to bardzo podobna do róż z mojego obrazka na ścianie! 


A miała być taka nowoczesna :))) Tymczasem już na początku ubiegłego wieku jakieś dziewczę (tak sądzę) namalowało na czarnym jedwabiu róże z bardzo podobnej odmiany - właściwie te same kolory, moja świeża róża ma dolne płatki zielonkawe, a pozostałe są różowe, a te z obrazka na odwrót. Uznałam, że razem utworzyły bardzo miłą dla oka kompozycję :) 


I tym różanym akcentem żegnam się dzisiaj i mówię: dobranoc :)
D.


sobota, 18 lutego 2012

Sobota gospodarcza i ogrodowe marzenia

To jeden z takich wieczorów, kiedy potrzebowałabym słowa zachęty, pomocnej dłoni, zainteresowania, zadecydowania za mnie, powiedzenia: wstawaj, nie leń się, idziemy! Żebym poczuła, że komuś zależy... Ale tak się nie stało, więc chandra dogadała się z moim domatorstwem i razem nie wypuściły mnie za próg mieszkania, mimo, że to ostatki i można by teraz tańczyć... Resztą rozsądku i wolnej woli postanowiłam się im sprzeciwić i przynajmniej w domowych kątach nie gnuśnieć. Włączyłam więc "Muzyczną receptę" na cały - dopuszczalny względami sąsiedzkimi - "zycher"  i zabrałam się do roboty - nie ma to jak praca fizyczna, gdy psyche siada :)



A robić jest co, bo cały tydzień, nie dość, że szczególnie zmęczył mnie pracą zawodową i długimi dojazdami, wydłużonymi jeszcze poprzez zaskoczoną opadami śniegu komunikację, to wieczory spędzałam dla relaksu, zamiast w łóżku, to z nosem przed komputerem, lampiąc się do późna na blogowe zdjęcia ogrodów i ogródków, ale o tym więcej za chwilę. Zabrałam się więc dziś do nadrabiania domowych zaległości: piorę, sprzątam, wbijam gwoździe, szykuję ciasto, a co jakiś czas łapię aparat lub doskakuję do komputera, by zapisać jakąś myśl. Taka zimowa autoterapia :)


Poranek rozpoczęłam od szukania odpowiedniego miejsca dla ostatnio otrzymanych prezentów. Zanim jednak postawiłam w wybrane miejsce, to napawałam się ich urodą ciepło myśląc o darczyńcach. No i z tego oglądania niektórym krótka sesja zdjęciowa się przytrafiła w bardzo amatorskim wydaniu ;)


Czy się to komuś podoba, czy nie - lubię sprzątać. A jeszcze bardziej lubię mieć posprzątane :) Jednak pomimo tego zamiłowania do prac domowych, rzadko kiedy mogę powiedzieć, że jest tak, jak być powinno :( Bo talent do bałaganienia też niestety mam... Tak więc sobota, zwłaszcza w okresie zimowym, to czas domowych porządków. Od rana ruszam z wielkim zapałem, który w miarę mijania kolejnych godzin nieco się wyczerpuje. W sprzątaniu podoba mi się najbardziej to, że od razu widzę efekty, a to daje satysfakcję :) Podobnie jest też z pracami ogrodowymi - trudno nie zauważyć wypielonej grządki, czy skoszonego trawnika :) A że moja praca zawodowa jest obliczona na efekty dłuuugofalowe, których może nawet nigdy nie będzie mi dane zobaczyć, więc chyba tym bardziej w czasie wolnym dla równowagi lubię zrobić coś, co pozwala szybko osiągnąć widoczny cel.


Wracając do ogrodów - miłość do grzebania się w ziemi, obserwowania rozwoju roślin, komponowania kwiatowych i warzywnych grządek zaszczepiła mi moja Babcia. To ona wytyczała mi odkąd pamiętam moją małą grządkę do uprawy, pozwalała uczestniczyć w pracach na działce i w przydomowym ogrodzie. Może przyczyniła się do tego także moja patronka, która również patronuje ogrodnikom? :) Tak, czy inaczej, nie wyobrażam sobie życia bez doniczek w mieszkaniu, bez skrzynek na balkonie i bez tego kawałka ziemi, który z zapałem - a nieraz to i z poświęceniem - od ponad 20 lat staram się uprawiać.


Niestety, na działce spędzam tylko ok. 20 - 25 dni w roku :( To bardzo mało :( Ale i tak działka ma duże zasługi - dostarcza ćwiczeń fizycznych, własnych kolorowych bukietów, owoców, warzyw, świeżego powietrza i mnóstwa satysfakcji. Myślę, że ratowała mnie w najtrudniejszych życiowych doświadczeniach, pozwalała wrócić do formy i równowagi po różnych ciosach. Tak więc i teraz, gdy tylko miesiąc do wiosny pozostał, zaczynam tęsknić, czytać, oglądać zdjęcia, kupować nasiona i planować, co w tym roku zrobię :)


Dwa ostatnie lata były dla mojej działki zabójcze - teren był zalany przez większość miesięcy, przez całe lato chodziło się w kaloszach, w wielu miejscach po kostki w wodzie i dopiero miniona sucha jesień sprawiła, że wilgotność gleby wróciła do normy. W nierównej walce z wodą zginęła większość kwiatów, poobumierały krzewy ozdobne, drzewa przedwcześnie straciły liście, nie wiem tak naprawdę które z nich przetrwały i rozpoczną wegetację wiosną. Tylko zielsko miało się dobrze! Generalnie nastawiam się na to, że większość terenu trzeba będzie zagospodarować od nowa, a to oznacza mnóstwo bardzo ciężkiej pracy. Dlatego przede wszystkim szukam inspiracji, ciekawych pomysłów, jak prostym sposobem, w krótkim czasie i przy pomocy dwóch babskich rąk osiągnąć wymarzony efekt tajemniczego, angielskiego ogrodu, będącego jednocześnie stołówką dla ptaków, owadów i dla mnie (bo gryzoni nie zapraszam, same włażą!)


Cieszę się, że w blogowym świecie odkryłam ogrodowe maniaczki, które dzielą się wiedzą i zdjęciami  ze swoich rajskich ogródków. Spośród wielu pięknych, najbardziej bliskie są mi ogrody Elisse i Green Canoe - jakieś takie swojskie, przytulne, piękne po prostu :) Oj, czasami gdy już wejdę na ich blogi i zatopię się w ogrodowej atmosferze, to trudno mi się od tego oglądania odczepić o rozsądnej godzinie :) Dziękuję Wam, wiele już się od Was nauczyłam i zrelizowałam, a teraz planuję ciąg dalszy :)


Póki co, znoszę do domu wiosenne  kwiaty, kolejne nasiona, czytam, rozrysowuję plany i nie mogę się doczekać, kiedy zacznę siać paprykę, pomidory... Przekonałam się, że dobrze jest o tej porze kupować nasiona, bo jest większy wybór i można spotkać różne ciekawostki do amatorskich upraw.


Swoją tęsknotę za wiosną postanowiłam nieco ukoić wysiewając rzeżuchę. Zrobiłam jej mini szklarenkę na świeżo zakupionej paterze i proszę bardzo - wczoraj wieczorem posiana, a już ma kiełki i za parę dni będę mogła dodawać ją do sałatek :)

Do wody powędrowała też cebulka na szczypiorek. I tak się zastanawiam, czy by nie posiać bazylii. Nie ma to, jak nowalijki z własnego parapetu :)



Na dobranoc dzielę się zaproszeniem, które sama przed kilkoma minutami dostałam. Myślę, że rzecz godna uwagi. Ja już się zapisałam :)



Pozdrawiam!
D.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Prezent

Zrobiłam sobie prezent i to nie jeden, ale wiele, właściwie to cały tydzień był ciągłym świętowaniem :)
Ale od początku: a na początku  - nie poszłam do pracy :) Wiem, wiem, nie brzmi to dobrze, ale cóż... prawda jest taka, że dzień wolny w tygodniu, możliwość wyspania się, wybrania na spacer, pomyślenia sobie: "jak mi fajnie, inni siedzą w biurze, a ja nie ;)" sprawia mi dużo radości, zwłaszcza, że nie trafia się często. Doceniam to, że mam pracę i nie narzekam, ale tym bardziej właśnie dzień swobody od czasu do czasu staje się cudowną odskocznią :)


Oj, jak żałowałam, że nie wzięłam aparatu! Miejski park w samo południe, skąpany w promieniach zimowego słońca, alejki puste, gdzieniegdzie tylko ktoś spaceruje jak ja. Na białym śniegu kulą się kaczki, chowając przed zimnem swoje łapki pod brzuszkiem, gdzieniegdzie wrony walczą o kawałek rzuconego chleba, a przez środek zamarźniętej sadzawki gnają psy zachwycone białą przestrzenią ślizgawki. Cisza, spokój, niemal nie słychać odgłosów miasta, mimo, że to jego centrum. Słońce wspaniale rozwesela świat. Nic, tylko tak stać z głową wzniesioną do nieba, wystawiając policzki na ciepłe promienie... Uwielbiam takie chwile, gdy wszystko dookoła zachwyca mnie tak mocno, że brakuje mi słów, by to opisać. I tylko w duszy rodzi się wdzięczność za tyle Bożych darów, za tyle piękna, za to wzruszenie i uczucie wszechogarniającej harmonii. Oby tak częściej! Właśnie, częściej... a czy to częściej nie zależy trochę ode mnie samej? Czemu tak rzadko funduję sobie takie drobne przyjemności? Przecież to nic nie kosztuje, a tak wspaniale doładowuje akumulatory, rozprasza smutki, dodaje sił i energii do działania, rodzi nowe pomysły i idee. Oj, warto być dobrym dla siebie :) Dla innych oczywiście też :) :) :) Coraz częściej przekonuję się, że aby inni mieli z nas prawdziwie pożytek, to musimy na początku zadbać o samych siebie.


Przechadzałam się tak alejkami kilkusetletniego parku, rozmyślałam o przeszłości, dziwiłam dlaczego życiowe koleje zaniosły mnie tak daleko od tego, co sercu bliskie. Westchnęłam sobie cichutko: Historio, wróć do mnie, bo ja do ciebie nie potrafię! A potem nogi zaniosły mnie do księgarni, bez żadnej myśli, zamiaru, postanowienia, ot, tak po prostu. A z księgarni wyszłam z kolejną książkową zdobyczą - wspomnieniami Stanisława Gieysztora "Moja Warszawa". To i moje ukochane miasto, którego urodę tak lubię odkrywać, lubię poznawać jego chwalebne i tragiczne dzieje, lubię dowiadywać się, jak kiedyś się w nim żyło, podpatrywać, jak tętniło w nim życie. Lubię spacery po zaułkach, starych uliczkach, lubię zadzierać głowę do góry i podziwiać fronty kamienic i pałaców, zaglądać w podwórka. I tak mnie boli, gdy ktoś przyjeżdża i narzeka, jaka ta Warszawa brzydka, jaka zabałaganiona, nieciekawa. Dla mnie Warszawa jest jak spracowana matka, mająca za sobą chwile szczęścia i trudne doświadczenia, jak tajemnicza kobieta, którą trzeba powoli poznawać, cierpliwie czekać, aż zaufa i zacznie odkrywać swoje tajemnice, emanować dojrzałą urodą. Ale aby to odkryć, trzeba zwolnić, przystanąć tu i tam, wsłuchać w szepty kamieni, zapatrzeć w dal.



Wczoraj natomiast trafiła w moje ręce jeszcze jedna książka, jakże różna od poprzedniej. Odwiedziłam, jak to często w niedziele czynię, naszą parafialną księgarnię. Wybrałam sobie to i owo do czytania, podeszłam do kasy i jakie było moje zdziwienie, gdy właściciel wyciągnął spod lady książkę, o którą pytałam kilka tygodni wcześniej i której już wedle wszelkiego prawdopodobieństwa miało nie być. Pamiętał! Tak, chyba od samej książki jeszcze ważniejsze jest dla mnie to, że ktoś obcy zwrócił uwagę na moją potrzebę i zadał sobie trudu, by spełnić moje marzenie. Jak dobrze, że są tacy ludzie :) A książka, o której mowa, to biografia Ronalda Reagana, do której kupna przymierzałam się od roku, no bo tania nie była. A jak już dojrzałam do jej kupna, to się okazało właśnie, że w księgarniach jej już nie ma. Radość moja była więc podwójna :) "Ronald Reagan. Duchowa biografia" Paula Kengora została wydana w 100-lecie urodzin prezydenta. Właściwie, poza telewizyjnym wizerunkiem, zupełnie nie był mi znany. Zainteresował mnie dopiero wówczas, gdy usłyszałam, że w swoim życiu kierował się wiarą. Dało mi to do myślenia. Zapragnęłam dowiedzieć się, jak to jest: być "na świeczniku", zajmować najważniejszy świecki urząd na świecie i jednocześnie pozostać wiernym Bogu i Jego przykazaniom. Czy można to pogodzić?
Kiedy wczoraj wieczorem przeczytałam notki na obwolucie i wstęp, poczułam, że wraz z tą książka czeka mnie duchowa uczta, lekcja życia. Napisana może zbyt prosto, czasami banalnie (aczkolwiek może to niesłuszna ocena z mojej strony - autor jest profesorem nauk politycznych), ale jest w niej coś, co sprawia, że z trudem odkładam ją na bok, by zająć się innymi sprawami. Życie prezydenta Reagana okazuje się być wspaniałym przykładem na to, że można pozostać wiernym swoim zasadom i odnosić sukcesy w polityce, że można w uczciwy sposób zrobić karierę i wykorzystać swoją funkcję dla zmieniania świata na lepsze. Oj, chciałabym, aby przeczytali tę pozycję ze zrozumieniem wszyscy ci, którzy twierdzą, że we współczesnym świecie trzeba kłamać, rozpychać się łokciami itp., bo inaczej się nie da, jak i wszyscy ci, którzy uważają, że skoro są osobami wierzącymi, to pozostaje im skromnie praktykować w zaciszu swojego domu, środowiska, bo jako osoby wierzące nie zdziałają niczego w tym brudnym świecie, do niczego nie dojdą, nie sprzeniewierzając się jednocześnie swoim wartościom. Okazuje się, że ani jedni, ani drudzy nie mają racji. Przeczytałam dopiero kilkadziesiąt stron, a już dostałam takiego kopa energetycznego i tyle refleksji mnie rozsadza, że nie wiem co będzie dalej :))



I w takim to kontekście spoglądam na życie, jak na PREZENT właśnie - trzeba go tylko rozpakować.
Dobranoc :)