poniedziałek, 13 lutego 2012

Prezent

Zrobiłam sobie prezent i to nie jeden, ale wiele, właściwie to cały tydzień był ciągłym świętowaniem :)
Ale od początku: a na początku  - nie poszłam do pracy :) Wiem, wiem, nie brzmi to dobrze, ale cóż... prawda jest taka, że dzień wolny w tygodniu, możliwość wyspania się, wybrania na spacer, pomyślenia sobie: "jak mi fajnie, inni siedzą w biurze, a ja nie ;)" sprawia mi dużo radości, zwłaszcza, że nie trafia się często. Doceniam to, że mam pracę i nie narzekam, ale tym bardziej właśnie dzień swobody od czasu do czasu staje się cudowną odskocznią :)


Oj, jak żałowałam, że nie wzięłam aparatu! Miejski park w samo południe, skąpany w promieniach zimowego słońca, alejki puste, gdzieniegdzie tylko ktoś spaceruje jak ja. Na białym śniegu kulą się kaczki, chowając przed zimnem swoje łapki pod brzuszkiem, gdzieniegdzie wrony walczą o kawałek rzuconego chleba, a przez środek zamarźniętej sadzawki gnają psy zachwycone białą przestrzenią ślizgawki. Cisza, spokój, niemal nie słychać odgłosów miasta, mimo, że to jego centrum. Słońce wspaniale rozwesela świat. Nic, tylko tak stać z głową wzniesioną do nieba, wystawiając policzki na ciepłe promienie... Uwielbiam takie chwile, gdy wszystko dookoła zachwyca mnie tak mocno, że brakuje mi słów, by to opisać. I tylko w duszy rodzi się wdzięczność za tyle Bożych darów, za tyle piękna, za to wzruszenie i uczucie wszechogarniającej harmonii. Oby tak częściej! Właśnie, częściej... a czy to częściej nie zależy trochę ode mnie samej? Czemu tak rzadko funduję sobie takie drobne przyjemności? Przecież to nic nie kosztuje, a tak wspaniale doładowuje akumulatory, rozprasza smutki, dodaje sił i energii do działania, rodzi nowe pomysły i idee. Oj, warto być dobrym dla siebie :) Dla innych oczywiście też :) :) :) Coraz częściej przekonuję się, że aby inni mieli z nas prawdziwie pożytek, to musimy na początku zadbać o samych siebie.


Przechadzałam się tak alejkami kilkusetletniego parku, rozmyślałam o przeszłości, dziwiłam dlaczego życiowe koleje zaniosły mnie tak daleko od tego, co sercu bliskie. Westchnęłam sobie cichutko: Historio, wróć do mnie, bo ja do ciebie nie potrafię! A potem nogi zaniosły mnie do księgarni, bez żadnej myśli, zamiaru, postanowienia, ot, tak po prostu. A z księgarni wyszłam z kolejną książkową zdobyczą - wspomnieniami Stanisława Gieysztora "Moja Warszawa". To i moje ukochane miasto, którego urodę tak lubię odkrywać, lubię poznawać jego chwalebne i tragiczne dzieje, lubię dowiadywać się, jak kiedyś się w nim żyło, podpatrywać, jak tętniło w nim życie. Lubię spacery po zaułkach, starych uliczkach, lubię zadzierać głowę do góry i podziwiać fronty kamienic i pałaców, zaglądać w podwórka. I tak mnie boli, gdy ktoś przyjeżdża i narzeka, jaka ta Warszawa brzydka, jaka zabałaganiona, nieciekawa. Dla mnie Warszawa jest jak spracowana matka, mająca za sobą chwile szczęścia i trudne doświadczenia, jak tajemnicza kobieta, którą trzeba powoli poznawać, cierpliwie czekać, aż zaufa i zacznie odkrywać swoje tajemnice, emanować dojrzałą urodą. Ale aby to odkryć, trzeba zwolnić, przystanąć tu i tam, wsłuchać w szepty kamieni, zapatrzeć w dal.



Wczoraj natomiast trafiła w moje ręce jeszcze jedna książka, jakże różna od poprzedniej. Odwiedziłam, jak to często w niedziele czynię, naszą parafialną księgarnię. Wybrałam sobie to i owo do czytania, podeszłam do kasy i jakie było moje zdziwienie, gdy właściciel wyciągnął spod lady książkę, o którą pytałam kilka tygodni wcześniej i której już wedle wszelkiego prawdopodobieństwa miało nie być. Pamiętał! Tak, chyba od samej książki jeszcze ważniejsze jest dla mnie to, że ktoś obcy zwrócił uwagę na moją potrzebę i zadał sobie trudu, by spełnić moje marzenie. Jak dobrze, że są tacy ludzie :) A książka, o której mowa, to biografia Ronalda Reagana, do której kupna przymierzałam się od roku, no bo tania nie była. A jak już dojrzałam do jej kupna, to się okazało właśnie, że w księgarniach jej już nie ma. Radość moja była więc podwójna :) "Ronald Reagan. Duchowa biografia" Paula Kengora została wydana w 100-lecie urodzin prezydenta. Właściwie, poza telewizyjnym wizerunkiem, zupełnie nie był mi znany. Zainteresował mnie dopiero wówczas, gdy usłyszałam, że w swoim życiu kierował się wiarą. Dało mi to do myślenia. Zapragnęłam dowiedzieć się, jak to jest: być "na świeczniku", zajmować najważniejszy świecki urząd na świecie i jednocześnie pozostać wiernym Bogu i Jego przykazaniom. Czy można to pogodzić?
Kiedy wczoraj wieczorem przeczytałam notki na obwolucie i wstęp, poczułam, że wraz z tą książka czeka mnie duchowa uczta, lekcja życia. Napisana może zbyt prosto, czasami banalnie (aczkolwiek może to niesłuszna ocena z mojej strony - autor jest profesorem nauk politycznych), ale jest w niej coś, co sprawia, że z trudem odkładam ją na bok, by zająć się innymi sprawami. Życie prezydenta Reagana okazuje się być wspaniałym przykładem na to, że można pozostać wiernym swoim zasadom i odnosić sukcesy w polityce, że można w uczciwy sposób zrobić karierę i wykorzystać swoją funkcję dla zmieniania świata na lepsze. Oj, chciałabym, aby przeczytali tę pozycję ze zrozumieniem wszyscy ci, którzy twierdzą, że we współczesnym świecie trzeba kłamać, rozpychać się łokciami itp., bo inaczej się nie da, jak i wszyscy ci, którzy uważają, że skoro są osobami wierzącymi, to pozostaje im skromnie praktykować w zaciszu swojego domu, środowiska, bo jako osoby wierzące nie zdziałają niczego w tym brudnym świecie, do niczego nie dojdą, nie sprzeniewierzając się jednocześnie swoim wartościom. Okazuje się, że ani jedni, ani drudzy nie mają racji. Przeczytałam dopiero kilkadziesiąt stron, a już dostałam takiego kopa energetycznego i tyle refleksji mnie rozsadza, że nie wiem co będzie dalej :))



I w takim to kontekście spoglądam na życie, jak na PREZENT właśnie - trzeba go tylko rozpakować.
Dobranoc :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz