niedziela, 29 września 2019

W lesie

Wzywaj mnie w dniu utrapienia,
Ja cię ocalę, a ty Mnie uwielbisz.
Ps 50, 15



Zwyczajna sobota, w miarę spokojna. Dzień wyczekany i wytęskniony przez cały biurowy tydzień. Ulubiony. Budzik dzwoni przed świtem, ale rodzinne obowiązki dopiero ok. 10-ej pozwalają mi wyruszyć w drogę do mojej "ziemi obiecanej", zielonej oazy. Po drodze zakupy na miejscowym bazarku. Uwielbiam. Niesamowitą frajdę sprawia mi chodzenie pomiędzy straganami pełnymi sezonowych warzyw i owoców. Jak zwykle kupuję za dużo, bo oczami jadłabym wszystkie jabłka, maliny, śliwki ... No i przecież coś warto by było na zimę do słoiczków ... Szybko jednak przywołuję się do porządku - Dziewczyno, nie szalej, to nie czas na przetwory, odpuść. Z oporem mijam babuleńkę z grzybami - nie, nie kupię podgrzybków do suszenia, bo kiedy ja je przygotuję ... Objuczona wracam do auta. 
Po drodze mijam samochody parkujące na skraju lasu, gdzieniegdzie grzybiarzy z koszami. Po takiej suszy? Hmmm, a gdyby tak ... rozmarzam się nieco ... 


Wjeżdżając na leśną drogę wiodącą do działki zwalniam, wypatruję na poboczu, cofam ... jest! :) Maślak? nie maślak? Tak dawno nie byłam na grzybach, że już nie jestem pewna co trzymam w dłoni. Nic to, sąsiedzi powiedzą. Zabieram więc łup i dojeżdżam na miejsce. Podchodząc do furtki spotykam ulubioną Sąsiadkę: "A idę się przespacerować, tak tylko po brzeżku"... "Jak chcesz, to chodź ze mną" - zaraz dodaje. Nie zastanawiam się wcale! Zostawiam torby, łapię nożyk i jakąś foliówkę, która akurat się poniewierała na stole i aparat, i gonię za sąsiadką w radosnych podskokach :) No i zaraz potem ... są! są! są! Pieczarki, zajączki, maślaki, kozaki, a nawet podgrzybki. Młodziutkie, nierobaczywe, grzybkowe dzieciaki ;)




Widok każdego jadalnego kapelusika wywołuje takie emocje, że zapominam o fotografowaniu. Tylko muchomory są bezpieczne i pozują niczym zawodowe modelki na castingu - co jeden, to piękniejszy :)





Drepczemy faktycznie niemal w miejscu, na skraju lasu, tak by nie stracić z oczu działkowych domków, czy drogi. Jest więc też czas, by podnieść oczy do góry, zapatrzyć się, zasłuchać, podziwiać ... Miał być deszczowy dzień, a świeci słońce, zrobiło się bardzo ciepło. Wokół mazowiecka równina, niby zwyczajna, a taka piękna ... Zaczyna się stroić w jesienne barwy i bardzo jej w nich "do twarzy". 




Niby tylko dwie godziny w lesie, a ile relaksu i frajdy! I niespodziewanie kolejna robótka w domu z grzybkami ;) Ale warto było. Część powędrowała do dzisiejszej zupy, część utopiłam w occie jabłkowym - pojadając je przy świątecznym stole, będę na pewno wspominać ten słoneczny, wrześniowy dzień :)

Udanego tygodnia, moi mili!
Doranma

czwartek, 26 września 2019

Ciasto na jesień

Obecna polska kuchnia jest bardzo bogata i różnorodna. Wiele się w niej zmieniło przez ostatnie dziesięciolecia. Otworzyliśmy się na nowe produkty i smaki, więcej eksperymentujemy i uczymy się od innych. Półki w mojej biblioteczce zapełnione są książkami kucharskimi i dietetycznymi. No a do tego przepastny internet ... Czasami jednak nachodzi mnie tęsknota za kuchnią mojej Mamy i wracam do jakiegoś dawnego, ulubionego przepisu. Mama w większości gotowała "z głowy" i "na oko". Miała tylko jedną książkę kucharską "Kuchnia warszawska" - bardzo dobrą, sama chętnie do niej czasami zaglądam. Do tego gruby plik karteczek z przepisami zbieranymi od koleżanek z pracy, czy rodziny. Przechowuję je z pietyzmem, gdyż przypominają mi o osobach, które już odeszły, ale na papierze pozostał tekst pisany ich ręką ...


W drugiej połowie lata i wczesną jesienią, gdy na bazarowych straganach pojawiają się papierówki, antonówki, renety, nachodzi mnie zawsze chęć, aby upiec jesienne ciasto mojej Mamy. Ciasto, które kojarzy mi się z domem z dzieciństwa, z późniejszymi wyjazdami, czy imprezami, na które chętnie je zabierałam, bo zawsze wszystkim bardzo smakowało. To ciasto, które najwcześniej zaczęłam samodzielnie piec. A wówczas jeszcze Mama nie miała miksera i  ciasta ucierało się pałką w makutrze, a piekło w prodiżu, bo dzięki temu pozostawało wilgotne.


Przepis na nie wpisałam jako pierwszy do założonego w piątej czy szóstej klasie podstawówki specjalnego zeszytu na przepisy - w taki sposób zaczynałam przygotowywać się do bycia w przyszłości panią domu ;) Jedno ciasto, a wiele z nim związanych wspomnień :)


Przepis w zeszycie już znacznie wyblakł, pora więc zapisać go raz jeszcze - tym razem w blogowym pamiętniku :)


Nie jest moim celem, by propagować jedzenie słodyczy ;) Sama zmagam się z nadmiernym apetytem na nie, pomimo dużej świadomości, jak wiele złego w moim organizmie czyni biały cukier. Szukając kompromisu między przyjemnością a zdrowiem, od lat staram się zamieniać składniki na zdrowsze, czy też mniej szkodzące. Ale czasami mam ochotę, by poczuć ten sam smak, co przed laty :) Dlatego dziś podzielę się przepisem w niezmienionej postaci.  Oto on.



Ciasto z jabłkami mojej Mamy

Składniki:
margaryna (obecnie masło) 12,5 dkg
mąka pszenna (obecnie orkiszowa) 20 dkg
cukier 12,5 dkg (obecnie czasami ksylitol, ale wówczas nie rośnie tak ładnie)
3 jajka
3 łyżki mleka (obecnie roślinne)
1 łyżeczka proszku do pieczenia
ulubione jabłka, które się rozduszają

Cukier utrzeć z margaryną (masłem), dodać żółtka, mąkę z proszkiem i w miarę potrzeby mleko. Ilość mleka tak naprawdę zależy od wielkości jajek, ciasto musi się dać ucierać czy miksować, więc nie może być za gęste, ale jednak powinno być dość zwarte przed dodaniem białek - jak na zdjęciu powyżej, gdyż jabłka nie powinny się później w nim zatopić, lecz pozostać na wierzchu po upieczeniu.  Na końcu w osobnym naczyniu ubijamy białka i łyżką delikatnie mieszamy z ciastem.
Na wylanym do formy cieście ułożyć bardzo ściśle cząstki obranych jabłek. Jeśli są kwaśne, można je delikatnie posypać cukrem. Piec ok. 45 minut w 180 stopniach (do suchego patyczka).


Jeśli mam czas, to tak jak przed laty formę przed wylaniem ciasta smaruję masłem i posypuję bułką tartą  - smakuje wówczas dużo lepiej, niż upieczone na papierze do pieczenia (wersja, gdy brak czasu).  W prodiżu korzystałyśmy z Mamą jeszcze z dodatkowego "kominka", który ustawiało się równiutko na środku, by wyszło ciasto z dziurką :)



Pozdrawiam serdecznie wszystkich i życzę smacznego tym, którzy zdecydują się skorzystać z powyższego przepisu. A jeśli ktoś w swoim domu piecze takie samo lub podobne ciasto, to proszę, aby dał znać :)


P.S. Serdecznie dziękuję za ciepłe komentarze pozostawione pod ostatnim postem. Zrobiło mi się bardzo miło, że moja sytuacja spotkała się ze zrozumieniem z Waszej strony. To wzruszające. Dobre słowo zawsze dodaje otuchy - dziękuję raz jeszcze!

Doranma

niedziela, 22 września 2019

Lato minęło powoli, czyli post dla wytrwałych

Witam Was serdecznie :) Nie zdarzyło mi się jeszcze bym miała na blogu aż tak długą, 4-miesięczną przerwę. Nie myślcie, że blogowanie mnie znudziło i stąd ta przerwa. Ani, że zabrakło tematów do opisania, czy zdjęć do pokazania. Wcale nie! Nie było chyba tygodnia, żebym z tęsknotą nie zerkała w stronę komputera, z nadzieją, że może już jutro, pojutrze będzie ten czas, by usiąść, zebrać myśli, odezwać się do Was, moi wierni Podczytywacze. Bo wiem, że kilka takich osóbek jest, za co Wam bardzo, bardzo dziękuję :)


Na przekór tytułowi posta, letnie dni biegły w szaleńczym tempie, zdarzenie goniło zdarzenie, napięcie było tak wysokie, że miałam wrażenie, że będę niczym lampa solarna ;) Ale pomimo tego nieustannego biegu, zmienności, zaskakujących sytuacji, patrząc teraz wstecz, mam wrażenie, że to nie 4 miesiące były, tylko długi, długi szmat czasu. Też tak macie, że im więcej rozmaitości w życiu, tym w pamięci czas wydaje się rozciągać niczym tasiemiec? Dlatego mam wrażenie, że to lato było bardzo, ale to bardzo długie. I męczące.




Jednak dzisiejsza data zobowiązuje - lato się skończyło, więc chcąc je jakoś podsumować, najlepiej zrobić to właśnie tego wieczora, a może nawet nocy ;)





Podtytuł mojego bloga obiecuje, że będę pisała o tym, co mnie w życiu kręci. A w moim życiu obecnie chwil na to co lubię jest bardzo, bardzo niewiele. Zastanawiałam się więc nawet, czy nie uczynić tematem przewodnim tego, co naprawdę pochłania mój czas, siły, wszelkie umiejętności, całą energię ... Tylko po co? Gdybym chociaż miała poczucie, że panuję nad sytuacją, że moje pisanie do czegoś może się komuś przydać, że mogę coś doradzić... ale nie mogę, nie panuję, nie ogarniam, nie rozumiem ...





Podobno statystycznie na jedną osobę z chorobą otępienną przypada trzech opiekunów. W moim przypadku na jednego opiekuna przypada dwóch chorych. I wiem, że tylko osoba, która miała bezpośrednią styczność z problemami, jakie ta choroba generuje i do tego ma sporą dozę empatii jest w stanie sobie wyobrazić, co to wszystko oznacza. Opieka + praca na etacie, bo przecież trzeba się z czegoś utrzymać + prowadzenie dwóch domów + załatwianie wszystkich, absolutnie wszystkich spraw za trzy osoby + walenie głową w mur w poczuciu bezsilności w zetknięciu z niewydolną opieką społeczną + przytłaczające poczucie osamotnienia i izolacji + ... 




Nie, jednak nie chcę o tym pisać, nie ma siły o tym pisać. Niech więc to miejsce pozostanie moją odskocznią, przystanią rejestrującą niektóre jaśniejsze strony życia. Bo one zawsze są :) Czasami tylko trzeba większego wysiłku, by je dostrzec.




Moja niezawodna terapeutka, to oczywiście działka. Jej robię najwięcej zdjęć. Potem czasami ze zdziwieniem je oglądam, bo w pośpiechu niektóre detale umykają, a dzięki zdjęciom mogę się im na spokojnie w wolniejszej chwili przyjrzeć. Nie było w tym roku żadnych inwestycji w ogrodzie, żadnych zmian. Przybyło tylko nieco bylin. Pomimo suszy wszystko się rozrosło, ogród powoli zmienia klimat, przybywa w nim cienistych miejsc.


W maju i czerwcu starałam się korzystać z dłuższych dni i czasami wpadałam wieczorami na 2-3 godziny. Przebywanie tam, to w obecnej sytuacji luksus. Ale nie mogę narzekać, tych wypadów, chociaż przeważnie krótkich, było sporo. Działka więc nie wygląda na zaniedbaną, chociaż tylko ja wiem, ile tam trzeba by pracy włożyć, by wszystko doprowadzić do ładu ;) Ale bardzo starałam się o tym nie myśleć, tylko cieszyć spędzanymi tam chwilami, pracą, odpoczynkiem, poczuciem wolności, sąsiedzkimi pogaduszkami, plonami i otaczającym pięknem.



Czasami wpadały w ręce jakieś drobne dekoracje ;) Takie małe przyjemności - nie wiem, czy słuszne. Ale kiedyś ktoś mi powiedział, że skoro przywołują uśmiech na twarzy, to czemu nie ...




Prezent ...



Jedyny duży tegoroczny projekt, jaki udało mi się własnoręcznie zrealizować,to próba podwyższenia i poszerzenia głównej ścieżki - czas zweryfikuje, czy realizacja się udała. Teraz czekam, żeby na ścieżce zagęściła się posiana trawa.


Przed poszerzaniem było już tak ...


Z serii spełnionych maleńkich marzeń - skoro dużych nie mogę lub nie potrafię ...


Łańcuch deszczowy. Rzadko w tym roku płynie po nim woda z rynny


Zasłyszane "eliminuj i organizuj" bardzo mi pomaga radzić sobie w sytuacji nie do ogarnięcia. Nie jest łatwo eliminować, ale to konieczność. Wyeliminowałam m.in. robienie przetworów, potem gotowanie. A precyzyjniej - tę część gotowania dla siebie. Jednak trzeba przecież coś jeść. Bardzo pomocne okazały się przeróżne koktajle. Bo szybkie do przygotowania, smaczne i odżywcze. Odkryciem smakowym numer jeden było połączenie borówek amerykańskich z kakao - przepyszne!
Koktajle zabierałam ze sobą do pracy.


Zaś na śniadanie inna łatwizna: kuskus orkiszowy z dodatkiem bertramu i galgantu, zalany wrzątkiem, z dodatkiem mleka migdałowego i dowolnych owoców. Szybko, bezstresowo, smacznie i nadal Hildegardowo :) Szybkość i pożywność mają ogromne znaczenie, gdy w domu się tylko śpi i je śniadania właśnie.


Podtrzymywanie towarzyskich relacji w obecnej sytuacji jest dla mnie niezwykle trudne, z różnych przyczyn niemal niemożliwe. Udało się jednak dosłownie kilka razy spotkać, a nawet przyjąć gości :)

 
I pobujać w hamaku też :)

Ogród żywi i to jest jeden z jego największych walorów. Nic nie smakuje tak, jak owoc czy warzywo wyhodowane od nasionka.




O to bym miała na grządce własne pomidory zadbała Dobra Duszyczka, a fasolkę szparagową miałam w tym roku wyjątkową. Nie wiem, jak się nazywa, lecz myślę i mówię o niej "fasolka z historią".  Jej nasiona trafiły do Polski po wojnie w paczkach przysyłanych ze Stanów i od tamtej pory są uprawiane w zaprzyjaźnionej Rodzinie. W tym roku wykiełkowały także w moim ogrodzie. Lubię takie rośliny, o których wiem, że od pokoleń cieszą i karmią. Zrywając strączki za każdym razem z wdzięcznością myślałam o Darczyńcach i zastanawiałam się, jaką ta fasolka przebyła drogę, kto ją przed kilkudziesięciu laty włożył do paczki ...





W domku na działce bardzo powolutku, ale robi się coraz przytulniej, bardziej domowo. Tak więc teraz już żadna pogoda tam nie straszna, czas spędzany pod dachem jest równie przyjemny, co i w samym ogrodzie :)




Miałam okazję słuchać niedawno wystąpienia Szymona Hołowni. Wzięłam sobie od niego taką radę: gdy przeżywamy bardzo trudne dni, to trzeba sobie powiedzieć, wytrzymam do 12ej, następnie nagrodzić się i podjąć kolejne postanowienie: teraz wytrzymam do 14ej. Czyli typowe dzielenie słonia na kawałki, ale w odniesieniu do czasu, który nam się bardzo dłuży i sytuacji, które wydają się nam nie do przeżycia. Sprawdziłam, pomaga, więc polecam. Tu i teraz oraz Jezu, zajmij się tym Ty, to chyba najczęściej powtarzane przeze mnie w myślach zdania. Działa.


Jesień wkrada się powolutku, niepostrzeżenie i nieodwołalnie. Nie myślę, jaka będzie. Jestem tu i teraz. A teraz trzeba kłaść się spać ;) Dobrej nocy, moi mili i do następnego razu :)







Rozdział "Lato w ogrodzie 2019" został zamknięty.

Doranma