poniedziałek, 29 października 2012

Poniedziałkowy ranek









Ot, dzień jak co dzień. Ale nie, nie zupełnie, bo po pierwsze poniedziałek w  domu, to rzadkość, po drugie urodzinowy dzień, to też tylko raz w roku, po trzecie za oknem zima wciąż trzyma, a to przecież jeszcze październik. Przywitana porannym słońcem, po raz pierwszy od tygodnia zwlokłam się z łóżka. mając w głowie różne plany do zrealizowania. Ale gdzie tam, organizm wiedział swoje - po tak długim leżeniu i zmaganiu się z armią bakterii, oświadczył, że nie ma siły na żadne działanie, postawił się murem, tzn. osadził mnie w fotelu i już. No to cóż ja mogłam? Tylko się podporządkować.


W domu jesiennie. Wyjrzałam nieśmiało przez okno na świat. Wciąż biało, chociaż balkonowe rośliny nie uginają się już pod tak grubymi warstwami śniegu, jak w sobotę i niedzielę. Na zdjęciach jeszcze wczorajsze wspomnienia.



Część z roślin poczerniała, ale pelargonie mają się nieźle. Zastanawiam się co z moimi kaktusowatymi, czy przetrwają? Okutana grubo, chroniąc się przed zimnem, wtaszczyłam jednego z nich do wanny, by zmyć resztki śniegowej skorupy. Sama nie wiem, czy ten szok termiczny (różnica ponad 20 stopni) bardziej mu nie zaszkodzi, niż dalsze stanie na mrozie, zobaczymy. A jak okiem sięgnąć w  dal, jesień miesza się z zimą.


Niecodzienne okoliczności postanowiłam chociaż troszeczkę, w miarę możliwości poświętować. No bo mieli być goście, miało być gwarno i wesoło, miał być teatr i spacer, a tymczasem choróbsko zniweczyło piękne plany. I pomyśleć, że takie maleńkie mikroby, których gołym okiem nie widać, mogą tak rozłożyć człowieka na łopatki :( Ale nie narzekam, życzenia pamiętających osób, kawa w nowej filiżance, której nie piłam od dawna, kawałek bezowego tortu na babcinym, pamiątkowym talerzyku i ulubione pomarańczowe róże sprawiły mi ogromną przyjemność. Znajoma pani kwiaciarka obdarowała mnie spontanicznie pękiem różowych róż, tak więc powstał bukiet w tonacji dość... odważnej, ale w sumie przyznać muszę, że z bakłażanowymi dodatkami we wnętrzu komponuje się nienajgorzej. Bardzo cenię sobie takie spontaniczne, bezinteresowne gesty :)



W mojej rodzinie w zasadzie urodzin się nie obchodzi, odkąd pamiętam gościliśmy się z okazji imienin. Rodzice zagadnięci o urodziny, które obchodziły moje koleżanki, obruszali się, że to nie jest polski zwyczaj i że u nas będą tylko imieniny. Jednak będąc "na swoim" postanowiłam zwiększyć ilość okazji do świętowania, poza tym dla mnie to jest zawsze ważny dzień. Spodobało mi się zasłyszane kiedyś stwierdzenie, że rocznica urodzin, to święto matki i jej dziecka. Ksiądz Jan Twardowski tak o tym dniu pisał:

"Uważam, że metryka jest niezwykłym, tajemniczym dokumentem. Nikt nie wymyśliłby sobie przecież własnego przyjścia na świat. To Bóg nas tu po coś przysłał. W określonym miejscu i czasie. Zsyłając obok nas takich, a nie innych ludzi, których mamy kochać, czynić im dobro.
Dzień urodzin, podobnie jak imienin, także powinien być dniem rekolekcji. Ludzie do nas przychodzą, czegoś nam życzą i odchodzą. Pozostaje pytanie: jaki jestem naprawdę? Ważna jest moja wewnętrzna odpowiedź.
Trzeba zweryfikować, czy ludzkie pochwały pokrywają się z rzeczywistością. Czy wystarczająco kocham, by słyszeć tak wiele dobrych słów? Czy miłość jest dla mnie w życiu najważniejsza?"



Rozmyślając o tym i owym nad kolejną już filiżanką herbaty, zdałam sobie sprawę, że odkąd zaczęłam pracować w korporacji, to okazji do świętowania jest znacznie mniej. Właściwie w pracy nie ma wcale dni odświętnych. Czyjeś imieniny, spotkania przedświąteczne, imprezy integracyjne wcale nie dają poczucia, że świętujemy. Dlaczego tak się dzieje? Otoczenie biurowe jak co dzień, stroje jak co dzień, a przy okazji wyjść integracyjnych, to jeszcze bardziej zwyczajne i luźne, niż w pracy. Nie ma nagród jubileuszowych, nie fetuje się osiągnięć danego pracownika, ani zakończenia ciężkiego projektu przez zespół, bo przecież zawsze mogło by być lepiej, zawsze nie jest wystarczająco dobrze... Jeżeli nic się nie kończy, to i nic się nie zaczyna, pozostaje codzienny pęd bez nadziei na metę, nawet bez nadziei na premię wysokogórską. Szkoda.  Może dlatego my, pracownicy korporacji, jesteśmy tacy zmęczeni, zagonieni, często smutni? Myślę, że wspólne świętowanie integruje, otwiera nas na drugiego człowieka, sprawia, że patrzymy na niego innym okiem, więcej dostrzegamy, doceniamy siebie, innych, swoją pracę. I odkryłam, że to jest jedyna rzecz, za którą tęsknię w kontekście wcześniejszej pracy w szkole (no, może coś by się jeszcze znalazło) - tam uroczystych okazji było dużo i to było dobre, budujące relacje i poczucie własnej wartości. Uroczyste rozpoczynanie i kończenie roku szkolnego ma swój sens. Dlatego nie odpuszczam, goście będą, tylko w innym terminie :)


Miałam ochotę coś porobić, prace fizyczne odpadły ze względu na osłabienie. Ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu wzięłam się... za szycie, rzecz, którą zawsze najdłużej odkładam na później. Hmm, mam nadzieję, że zapał nie będzie słomiany i że już wkrótce będę mogła pokazać, co zdziałałam :) Przyznaję, że blog czasami mobilizuje mnie do działania :)

Serdecznie dziękuję za wszystkie Wasze odwiedziny i komentarze, które sprawiają mi ogromną przyjemność. Pozdrawiam i życzę udanego wieczoru :)

sobota, 27 października 2012

Postscriptum do Dnia Nauczyciela wśród płatków śniegu

Witajcie :) Podejrzewam, że na blogach zrobi się biało, a to za sprawą dzisiejszej aury, która spłatała nam figla okrywając świat białym śnieżnym puchem :) Niespodzianka w październiku, zwłaszcza, że jeszcze tydzień temu mieliśmy 18 stopni na termometrach, a ja kosiłam trawę i sadziłam ostatnie cebulki. Dalii i mieczyków jeszcze nie wykopałam, żal mi było, bo kwitły. Ale to nic, to jeszcze nie jest prawdziwa zima, ten pierwszy śnieg się rozpuści i ufam, że będzie można prace ogrodowe dokończyć, roślinki pookrywać i zabezpieczyć przed mrozami. 



Najbardziej żal mi kwiatów, także domowych, które zostały na balkonie :( Złożona od tygodnia chorobą, nie mogłam ich niestety wtaszczyć do mieszkania :( No i cóż, trudno, może przetrwają ten mały mróz? Pewnie przy każdym innym przeziębieniu ubrałabym się po prostu ciepło i wyszła by roślinki ratować, jednak to choróbsko, które mnie teraz dopadło było/jest wyjątkowe, więc wolę się mu nie narażać. Pierwsze symptomy choroby przyjęłam ze spokojem - trochę pochoruję, a potem wezmę się za zaległości domowe, przyda mi się kilka dni spokoju w domowym zaciszu. Nic z tego. Pięć dni spędziłam w łóżku z wysoką gorączką i potwornym kaszlem rozrywającym gardło, nie robiąc absolutnie nic, bo do niczego się nie nadawałam: ani czytania, ani słuchania, ani oglądania, ani konstruktywnego myślenia, ani modlitwy, ani robótek ręcznych, ani planowania, ani... nic, nic, po prostu nic! Takie pięć dni zupełnej bezproduktywności, bezużyteczności dla społeczeństwa. To co na świecie zresztą też większego dopływu do mnie nie miało, nawet przez okno nie bardzo chciało mi się patrzeć. Żebym się chociaż wyspała, ale gdzie tam, sen nie bardzo chciał przychodzić pomimo ogromnego zmęczenia i osłabienia, no bo kaszel... Dwa razy nawet w przypływie lepszego samopoczucia i sił wstałam do komputera, ale po wejściu na kilka blogów musiałam wracać do łóżka jak niepyszna, bo gorączka zaczynała znowu galopować. Dzisiaj robię trzecie podejście, bo mam nadzieję, że już wreszcie niemoc zacznie mnie opuszczać i powoli wrócę do codziennych zajęć.



Choroba przeszkodziła mi w podzieleniu się na bieżąco pewną refleksją. W poprzednim tygodniu wybrałam się na jedną z warszawskich prywatnych uczelni na bezpłatne, otwarte warsztaty z coachingu. Coaching zachwycił mnie kilka lat temu, gdy zaczęłam go poznawać w ramach pracy zawodowej, sądzę, że umiejętnie i uczciwie wykorzystywany może stać się dobrym narzędziem wspierającym rozwój i osiąganie celów człowieka w każdej dziedzinie życia. Spodobał mi się jego uniwersalizm - tę samą metodę stawiania odpowiednich pytań można stosować w pracy i w domu, wobec innych, ale i wobec siebie samego. Przez chwilę nawet rozważałam, czy nie związać z nim swojej dalszej drogi zawodowej. Nie podjęłam takiej decyzji, ale temat obserwuję i teraz ciekawa byłam nowego spojrzenia na zagadnienie, stąd moja wycieczka na wspomniane warsztaty.  Pani L.Cz. prowadząca zajęcia na pewno ma do tego talent - podjęła się prowadzenia warsztatów w 80-osobowej grupie. Jednak treści, które przedstawiała były dla mnie szokujące, po pół godzinie wiedziałam, że nie chcę tam być, a to że zostałam do końca było spowodowane tylko ciekawością dokąd to wszystko doprowadzi. Przeraziło mnie mówienie o czakrach, o śmierci jako o nicości itp. jako o naszej rzeczywistości, w której żyjemy. I to na polskiej uczelni? Minęło kilkanaście lat odkąd skończyłam studia, rok upłynął od zakończenia studiów podyplomowych, więc nie sądziłam, że mogę się poczuć tak obco na polskiej prestiżowej uczelni. Co prawda dużo teraz się mówi o tego typu zagrożeniach, o obcym sposobie myślenia, które różnymi drogami wślizguje się do naszych głów i jak bardzo trzeba być uważnym. Będąc na tych zajęciach miałam świadomość, że wszystkie treści są podane w tak atrakcyjny i "lekki", "oczywisty" sposób, że trzeba mieć naprawdę mocny kościec wiary, by to dostrzec i się temu oprzeć. A czy takie podstawy mają studenci, młode jeszcze osoby, szukające swojej tożsamości? Uświadomiłam sobie przed jaką trudnością mogą stawać obecni rodzice wysyłający swoje dzieci do prestiżowej skądinąd szkoły, jak bardzo trzeba być w tym wyborze rozważnym. Myślę, że w czasach, gdy ja się uczyłam, było prościej, bo wróg był jawny i jeden - wszyscy zdawali sobie sprawę z obowiązującej indoktrynacji komunistycznej, więc gdy człowiek wiary i prawdziwej historii uczył się w domu lub miał szczęście do nauczycieli, którzy prawdy nie przekręcali, to umiał rozróżnić dobro od fałszu. Natomiast teraz chyba nie jest to aż takie łatwe, bo jak wytłumaczyć komuś, co niebezpiecznego może się kryć np. w ćwiczeniach jogi? I ja się tego też nie podejmuję, ale jeżeli kogoś ta tematyka interesuje i chciałby się dowiedzieć czegoś więcej, to mogę polecić dwa źródła wiedzy, dla mnie wiarygodne. Pierwsze to Robert Tekieli, którego list zachęcający do kupna nowej jego książki pozwolę sobie tutaj zacytować:

Witam,
piszę z prośbą,

wydałem właśnie książkę. Jest rodzajem kompendium zagrożeń duchowych. Współczesna kultura przestała być miejscem bezpiecznym. „Zmanipuluję Cię kochanie” jest przewodnikiem po ukrytych w niej zagrożeniach.
Ustawienia rodzinne Berta Hellingera wyglądają jak terapia, aikido wygląda jak sport walki, capoeira wygląda na fajny sposób spędzania czasu, pozytywne myślenie jest dziś właściwie oczywistością: jak można chcieć myśleć negatywnie! Pułapki duchowe lub toksyczne ideologie, o których mówię w tej książce są groźne właśnie dlatego, że wyglądają na pomocne w życiu.

Być może Ty, lub ktoś Ci bliski otarł się, o którąś z dziedzin psychomanipulacji lub okultyzmu. Prawdopodobieństwo, że ten kontakt był kaleczący zwiększają następujące objawy:
- ktoś cierpi na depresję a np. ćwiczył jogę lub chodził do bioenergoterapeuty;
- w jakiejś rodzinie w pewnym momencie zaczęły się psuć relacje a pojawiło się w niej wróżbiarstwo czy metody kontroli umysłu;
- w czyimś życiu zaczęły się dziać statystycznie nieprawdopodobne ilości negatywnych wydarzeń a nosi pierścień Atlantów lub korzystał z porad telewizyjnych jasnowidzów;
- czyjeś dziecko zaczęło mieć wahania nastroju nieadekwatne do bodźca a wcześniej przyjmowało środki homeopatyczne lub zaczęło słuchać nowego gatunku muzyki.

Być może właśnie „Zmanipuluję Cię kochanie” jest dla Ciebie, lub kogoś Ci bliskiego. A nawet jeśli tylko uznałeś, że mówię rzeczy ważne. Proszę
propagujcie tę książkę, rozsyłajcie informacje o niej.
Może „Zmanipuluję Cię” będzie pretekstem do rozmowy z kimś, kto szybkim krokiem zmierza ku utracie wolności. W tej książce znajdziesz argumenty i świadectwa.
Robert Tekieli
Natomiast jeżeli chodzi o samą wiedzę dotyczącą hinduizmu i jego planowe zaszczepianie w Europie i Polsce, to gorąco polecam wypowiedzi siostry Michaeli Pawlik, pracującej przez wiele lat w Indiach - do odnalezienia w internecie, np.:

Reasumując - jestem wdzięczna za nauczycieli, których los postawił na mojej drodze, miałam szczęście. Zdarzenie, którym się z Wami podzieliłam, pomogło mi to sobie uświadomić. Myślę też, że warto się za nauczycieli i o dobrych nauczycieli modlić - nie tylko w okresie szkolnym. Przez całe życie inni ludzie mogą być naszymi nauczycielami i my także wobec innych pełnimy tę funkcję dając przykład własnego postępowania, poprzez nasze wypowiedzi i zachowania. To odpowiedzialność, która daje mi do myślenia i mobilizuje do pracy nad sobą :)

A na zakończenie chcę się jeszcze podzielić kilkoma zdjęciami z ostatniego słonecznego weekendu października, pełnego kolorów :)



 Hmm, smak kiełbaski z ogniska... :) I ostatnie w tym sezonie - dziś to wiem - róże.









Bardzo lubię delikatną urodę miskanta chińskiego - jest ozdobny aż do wiosny zarówno w ogrodzie, jak i w domowym wazonie. Wybaczam więc mu to, że tak bardzo się rozrasta...






Miło powspominać, od razu cieplej mi się zrobiło :) Bo gdy za okno spojrzę, to ciągle sypie i sypie... U Was też?
Dobrej niedzieli życzę :)

poniedziałek, 15 października 2012

Hortensjami jesień się zaczyna...

Tak, tak, chyba autor tekstu się pomylił - jak obserwuję mimozy od kilku lat, to już pod koniec lipca robią się żółciutkie, a to przecież środek lata, więc doszłam do wniosku, że tekst kultowego przeboju należy uaktualnić :)


Hortensje zawsze przyciągały mój wzrok, pierwszą sadzonkę przywiozłam wprost z bazaru w Wilnie, kupioną od jakiejś babuszki. Minęło już ponad 20 lat od tamtej pory, lecz nie kwitnie. Ubiegłej jesieni posadziłam wreszcie wymarzoną hostensję drzewiastą i bukietową, z którą postanowiłam się zaprzyjaźnić, bo dotychczas stożkowaty kształt jej kwiatów jakoś nie podobał mi się, jednak wszystkie opisy wskazywały na to, że to roślina, która powinna sobie poradzić na moim kapryśnym, podmokłym gruncie. I faktycznie, od wiosny obie zaczęły rosnąć jak szalone, a potem okrywać się pąkami i kwiatami. Najpierw, w czerwcu były cudnie seledynowe.


W lipcu ich kwiaty zrobiły się niemal śnieżno białe.


A od połowy sierpnia zaczęły różowieć. Prawdziwy kwiatowy kameleon :)



We wrześniu zaczęłam więc ścinać je stopniowo z myślą o zimowych bukietach i suszyć.



Niestety, nie przewidziałam, że zeszłotygodniowy przymrozek pozostawi resztę kiści w brązach. Spóźniłam się, te ostatnie pozostaną więc na krzewie przez zimę.



W tym roku, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, kwitła także posadzona byle jak i byle gdzie, bo pod winogronem, nowa hortensja ogrodowa.


Okazała się odporniejsza na niską temperaturę. Ostatnie jej zielono-różowe kwiatostany ścięłam jeszcze w miniony weekend i dosuszam je w różnych miejscach mieszkania.


Kwiaty hortensji kojarzą mi się z angielskimi rezydencjami, pasują do wnętrz klasycznych i nowoczesnych, długo cieszą swoimi kwiatami w ogrodzie, a po zasuszeniu utrzymują się nawet przez kilka lat, dodają szyku i elegancji pomieszczeniom, zwłaszcza w okresie jesienno-zimowym, gdy mniej mamy w otoczeniu świeżych kwiatów. Na stoliku przy komputerze mam np. gałązkę niebieskokwitnącej hortensji ogrodowej, podarowanej mi przez sąsiadkę 3 lub 4 lata temu, do tej pory jest delikatnie błękitna. Mam do nich słabość, żal mi wyrzucać tych z poprzednich sezonów i powoli robi się ciasno... Chciałam bardzo pokazać Wam zdjęcie z angielskiego domu, gdzie szczyt jakiegoś dużego kredensu czy szafy był udekorowany ściśle ułożonymi obok siebie zasuszonymi kwiatami hortensji - świetny pomysł na jesienną dekorację. Jednak jak na złość, nie mogłam tego zdjęcia znaleźć, przejrzałam pospiesznie moje wnętrzarskie albumy i nic, moje oczy jakoś zaniemogły i dostrzec tego zdjęcia nie mogą. Ale gdy kiedyś na nie trafię, to na pewno pokażę :)
W tym roku zamierzam wykorzystać sposób mojej cioci na utrwalanie tych kwiatów poprzez lakierowaniem ich co jakiś czas lakierem do włosów, ponoć dzięki temu są mniej kruche.


A teraz pozostając w temacie jesiennych kolorów - zagadka, ale zastrzegam, że ja nie znam odpowiedzi na nią i liczę na to, że Wy mi podpowiecie co to jest?


Pojawiły się na moim działkowym trawniku w połowie września - nagle spostrzegłam wściekle pomarańczowe plamy, gdy podeszłam bliżej, dostrzegłam, że to sporych rozmiarów grzyby, ale jakie?? Czy ktoś wie? Przejrzałam atlas grzybów, lecz ich nie znalazłam. Wyglądały jak mutanty i zaczęłam się martwić ich obecnością - o czym może świadczyć ich występowanie? Co takiego jest w glebie, że urosły? A może moje zmartwienie jest zupełnie niepotrzebne?


Na koniec pragnę oświadczyć, że zapisałam się do Kasinego Klubu Pożądanego Nasionka, o którym szczegóły możecie przeczytać tutaj:

I niniejszym zgłaszam chęć podzielenia się następującymi nasionkami:

1. Znany i często lubiany: kosmos/warszawianki/krakowianki - różowe w dwóch odcieniach

 2. Groszek trwały - jest to bylina, pnie się i wygląda jak groszek pachnący, lecz nie pachnie, za to co roku oplata mi płot i wije się wdzięcznie pomiędzy innymi roślinami na rabacie.


                                                                                                                                                      3. Czarnuszka - roślinka jednoroczna, nie dość, że ślicznie ozdabiała brzeg warzywnika swoimi subtelnymi kwiatkami w kolorze nieba, to jej nasionka stanowią aromatyczny i zdrowy dodatek do pieczenia chleba.


Teraz warzywa:

4. Sałata musztardowa - dwa lata temu córka sąsiadki przysłała jej ze Stanów nasiona tejże roślinki. Faktycznie jej listki mają posmak musztardy i świetnie pasują do mieszanych wiosennych i letnich sałatek, przy czym jeśli pozwolić jej zakwitnąć i wydać nasiona, to sama już zadba o miejsce dla siebie w warzywniku. Niestety nie zachowało się opakowanie i nie znam jej łacińskiej, ani angielskiej nazwy. Po lekturze " Wielkiej księgi ziół" mam coraz większe podejrzenia, że to po prostu brassica napus, czyli rzepak. Ale chyba przyjemniej jest myśleć, że ma się kolekcjonerską odmianę sałaty?

5. Żółta rzodkiewka - pozwoliłam jej zakwitnąć, jednak nasionek nie jest dużo. Ot, taka ciekawostka dla ogrodowych kolekcjonerek :) Mam tylko wątpliwość, czy nie jest to odmiana, w którą ingerowali genetycy i czy nasiona wzejdą w przyszłym roku. Miałam ją po raz pierwszy, ale uważam że warto spróbować.

6. I na koniec pnąca fasola szparagowa o liliowych kwiatch  i fioletowych strąkach - walory zdobnicze zdecydowanie przewyższają walory smakowe, więc po kilku niezadowalających próbach jej skonsumowania została potraktowana jako ozdobnik właśnie i w przyszłym sezonie w tym także celu zawita ponownie na moją grządkę.

Cóż, planowałam większe zbiory w minioną sobotę, lecz po deszczu i lekkim przymrozku warunki nie sprzyjały. Jeżeli coś jeszcze uda mi się dozbierać, to dodam do listy.

Pozdrawiam i zmykam tymczasem :)