poniedziałek, 24 grudnia 2012

Bóg się rodzi!


Szopka już gotowa, ale żłóbek jeszcze pusty. Jednak już niedługo spocznie w nim Dzieciątko. I właśnie dlatego chcę Wam życzyć odnalezienia w ten świąteczny czas nie tylko tego, co zewnętrzne, ale też tego, co duchowe. Życzę zatrzymania się i spotkania z Nowonarodzonym Jezusem. Niech Wasze serca wypełni radość i pokój. A że wszystkie włożyłyście tyle starań i pracy w przygotowania do Świąt, niech ucztowanie, które przed nami, przyniesie Wam przyjemność, satysfakcję i docenienie Waszych starań :) I oby nikt z Was nie czuł się samotny w te dni.



Wtedy jest Boże Narodzenie
Zawsze, ilekroć uśmiechasz się do swojego brata
i wyciągasz do niego ręce,
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, kiedy milkniesz, aby wysłuchać, 
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, kiedy rezygnujesz z zasad,
które jak żelazna obręcz uciskają ludzi
w ich samotności,
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, kiedy dajesz odrobinę nadziei "więźniom",
tym, którzy są przytłoczeni ciężarem fizycznego,
moralnego i duchowego ubóstwa,
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, kiedy rozpoznajesz w pokorze,
jak bardzo znikome są twoje możliwości
i jak wielka jest twoja słabość,
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, ilekroć pozwolisz by Bóg
pokochał innych przez ciebie,

Zawsze wtedy,
jest Boże Narodzenie.

Matka Teresa z Kalkuty


Wesołych Świąt, drodzy Podczytywacze :)

niedziela, 16 grudnia 2012

Pierniczkowanie po raz drugi

Za oknem plucha, zima robi sobie przerwę, za to w domu narasta przedświąteczna atmosfera. A to za sprawą korzennych zapachów wypełniających cztery kąty. Rok temu nie rzuciłam słów na wiatr zapowiadając wprowadzenie w moim domu nowej tradycji wspólnego babskiego pieczenia świątecznych pierniczków. Wczorajszy wieczór był realizacją tej obietnicy - wypełniony kobiecymi głosami, śmiechem, zapachami i ... skupieniem :) Bardzo zaangażowałyśmy się w wycinanie różnych kształtów i ich dekorowanie - wręcz z dziecięcym zapałem :) I dekoracje też nam wyszły takie nieco przedszkolne, czasami nieporadne, pełne kolorów, ale w sumie - dumne byłyśmy z naszego dzieła, ucieszone swoją obecnością :) Efekt - około dwu pierniczków, a każdy udekorowany inaczej :)


Najpiękniejszy był dla mnie zupełny brak pośpiechu, zatrzymanie się na tym co tu i teraz, cieszenie się czasem wspólnego działania. I wiecie co? Każda z nas miała już pomysły, co zrobimy w przyszłym roku, jakie wprowadzimy zmiany, ulepszenia - wszak trzeba sobie podnosić poprzeczkę :)

 
A po pięciu godzinach wspólnej pracy usłyszałam od jednej z nas: teraz się rozkręciłam i czuję, że mogłabym tak malować i malować... Chyba wszystkie to czułyśmy.


Siedząc tak razem przy robocie zaczęłyśmy dostrzegać i doceniać mądrość poprzednich pokoleń, spędzających czas przy wspólnej pracy, wieczorne darcie pierza, ręczne robótki, śpiewy, głośne czytanie, opowieści... Świat się zmienił, ale nie sam, to my go tworzymy i od nas zależy w dużej części jakie będzie  nasze jutro. A przede wszystkim nasze dziś! Uwierzmy w to :)


Dobrej niedzieli wszystkim życzę :)

wtorek, 11 grudnia 2012

To i owo w adwentowy czas


Hurra! Dzięki pomocy Maszki znowu jestem, więc chociaż pora późna, to muszę wypróbować nowe możliwości techniczne i napisać przynajmniej króciutki post :)
Miesiąc minął, jak z bicza strzelił, obfitując w różne zdarzenia większe i mniejsze. Pomiędzy pracą, spotkaniami rodzinnymi, towarzyskimi i próbami prac domowych, starałam się na bieżąco zaglądać do Was, chociaż sama do pisania jakoś weny nie miałam. Napisać to by się jeszcze coś dało, ale zdjęcia... wychodząc z domu po ciemku, wracając po ciemku, w biegu - kompletnie nie umiem fotografować. A potem, gdy po przeczytaniu komentarza od Niezapominatki, zmobilizowałam siły i postanowiłam wczoraj napisać tego posta, to się okazało, że blogger odmówił mi współpracy. Ale już chyba wszystko jest ok :) Cieszę się tym bardziej, że z pocztowej skrzynki wysypały się koperty... a z nich... poznajecie? Nasionka !!!




Dziewczyny, czy wiecie jaką mi sprawiłyście ogromną radość? A co to się będzie działo wiosną i latem, gdy zaczniemy się wymieniać zdjęciami wschodzących roślinek, dzielić sukcesami i... nie, porażek nie będzie :) Bardzo, bardzo dziękuję, nie wiem już który raz, przede wszystkim Kasi za pomysł i wykonanie, ale tego wykonania nie było by bez Klubowiczów - dlatego, przyznacie sami, że wyróżnienie w poprzednim poście było jak najbardziej uzasadnione :) Dziękuję za wszystkie przesyłki!

Żeby jednak nie było, że ja taka monotematyczna się zrobiłam i tylko o nasionkach, to przyznam się, że u mnie, podobnie pewnie jak w większości Waszych domów, rozpoczęły się drobnymi kroczkami przedświąteczne porządki. Sobotni wieczór na przykład spędziłam pracując "na wysokościach", schodząc i wchodząc na drabinę, i znowu z niej schodząc... Przez ok. 3 godziny prasowałam i wieszałam firanki. I nie dlatego, że mam nie wiadomo ile okien - tylko 3 i do nich 15 metrów bieżących woalu do uprasowania i ułożenia. Bo ja już mam jakiś taki talent, by sobie życie utrudniać. Np. na studiach zawsze wybierałam sobie takie tematy pisanych prac, które mnie interesowały, a w konsekwencji okazywały się bardzo czasochłonne. Inni szli na łatwiznę, aby szybciej i by cel osiągnąć, czyli zaliczenie. A dla mnie to było nie do pomyślenia- miało być ciekawie, niepowtarzalnie,  a nie szybko i byle jak. Pocieszcie mnie, że Wy też tak czasami macie, że ambicje i własne "wizje" biorą górę nad rozsądkiem. Może chociaż jedna z Was... ? :)
I wracając do tematu firanek, to w tej dziedzinie mam podobnie :) Kupując kilka lat temu tkaninę miałam w głowie co najmniej kilka pomysłów na jej upięcie. Po przyjściu do domu zrealizowałam pierwszy, tak od niechcenia, a efekt tak bardzo mi się spodobał, że odtąd nie mam ochoty już nic zmieniać. Owszem, zdarza mi się czasami, z braku sił, zawiesić wersję "na leniuszka", czyli "zwis" podwiązany po bokach do ściany, ale generalnie raz na parę miesięcy poświęcam wieczór na układanie mozolne fałdka po fałdce... bo wiecie co, tylko za pierwszym razem udało mi się zrobić to szybko i bez wysiłku, teraz za każdym razem mam wrażenie, że jestem coraz dalej od pierwowzoru i muszę więcej poprawiać :) A podobno ćwiczenie czyni mistrza. Czyżbym za mało ćwiczyła? ;)
No a skoro już tyle na ten temat namarudziłam, to pokażę nad czym się tak długo trudzę :)



Dodam jeszcze, że bardzo lubię, gdy tkanina swobodnie spada na podłogę tworząc malownicze fałdy. Kiedyś gdzieś przeczytałam, że taki zwyczaj wieszania zbyt długich zasłon panował w XIX-wiecznych domach mieszczańskich i że arystokracja pokpiwała sobie z tego braku gustu niższego stanu. Cóż, w takim razie jestem mieszczańskim bezguściem, ale nie zamierzam tego zmieniać :)


Po pracy, albo i w trakcie pracy, warto troszkę odpocząć. Najlepiej w miłym towarzystwie lub z książką, ale w obu przypadkach także z filiżanką aromatycznej herbaty. W tym roku pokusiłam się o wykonanie swoich własnych mieszanek. Pierwsza jest typowo zimowa, rozgrzewająca, gdyż oprócz czarnej herbaty tworzą ją: imbir (sproszkowany z torebki lub samodzielnie suszony), skórka pomarańczowa (wykorzystałam kandyzowaną, ale wcześniej podsuszyłam ją trochę), cynamon, kolendra i tłuczone goździki. 
Pychotka :)


Druga wersja jest delikatniejsza, taka bardziej poranna lub okołopołudniowa: zieloną cytrynową herbatę zmieszałam z płatkami róży (zwykłej rabatowej, bo dzika jeszcze nie kwitła, przed ususzeniem obcięłam jej na wszelki wypadek białe końcówki), nagietków i dodałam kawałek pokruszonej laski wanilii i anyżku, który uwielbiam. Obie wersje lubię osłodzone miodem, co już zaczyna być widać po ubraniach...
A czy Wy macie swoje ulubione domowe mieszanki? Podzielicie się pomysłami?




Oczywiście, ze względu na fusy,  lepiej ją zaparzać w czajniczku.


O tym co do herbatki, to już napiszę następnym razem. Teraz jeszcze dodam, że...


Za oknem zima trzyma, miasto spowiła mgła, Pałac Kultury zniknął z horyzontu. Pięknie jest :)


Dobrej nocy :)))

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Przepraszamy za usterki techniczne :)

Przepraszam za długie milczenie. Jak tylko poradzę sobie z problemami technicznymi, wówczas dokończę rozpoczęte posty i je opublikuję. Dzisiaj chcę natomiast bardzo, ale to bardzo podziękować Bustani, za przyznanie mi kolejny raz wyróżnienia - długo czekało na opublikowanie, ale to ogromna przyjemność zarówno je otrzymać, jak i móc przekazać dalej :)))



Zanim jednak to zrobię, muszę odpowiedzieć na listę pytań. Oto one:

  1. ulubiony numer - 7
  2. ulubiony napój bezalkoholowy - herbata (o tych ulubionych będzie, obiecuję, jak tylko... jw.)
  3. ulubione zwierzę - kot, kotek, kociak :)
  4. ulubiona pasja -  ogródkowanie oczywiście :)
  5. ulubiony dzień tygodnia - sobota, bo daje wrażenie, że do poniedziałku jeszcze daleko
  6. Facebook, Twitter - zupełnie obojętne, nie korzystam, jestem passe i dobrze mi z tym :)
  7. ulubiony kwiat - ojojoj, to najtrudniejsze pytanie, bo jednego ulubionego nie mam. Kocham kwiaty o pięknych zapachach: hiacynty, bzy, jaśminy, konwalie i fiołki, ale też wiele, wiele innych, najbardziej, gdy jest ich dużo na wymarzonych rabatach w angielskim stylu :)
A teraz pora ogłosić, komu przekazuję to wyróżnienie. Otóż pragnę przyznać je całemu Klubowi Pożądanego Nasionka, wszystkim Klubowiczom, a szczególnie:
Kasi, jako pomysłodawczyni, organizatorce i gospodyni :)
oraz tym, którzy bawią się wraz ze mną: Magmark, Maszce, Bubisie, Gabrieli, Bramasole, Agnieszce, MariiB i Klemensowi.

Wszystkich obserwatorów dawnych i nowych pozdrawiam bardzo serdecznie i proszę o wyrozumiałość. Pojawię się znowu, gdy tylko zdołam :)

niedziela, 11 listopada 2012

Goście - zaokienni i domowi

Gdy tylko spadł śnieg, który zaskoczył mnie dokumentnie, bo unieruchomiona w łóżku nie mogłam wyskoczyć na balkon, by ratować przed zimnem pozostawione tam kwiatki i ostatnie działkowe plony, wśród całego tego rozgardiaszu zaczęły pojawiać się sikorki. Najbardziej były zainteresowane zostawionym na stoliku "talerzem" słonecznika. I tak mi towarzyszyły przez kilka dni, przychodząc codziennie do swojej stołówki ;) Sztuk było prawdopodobnie trzy, ale pomimo moich usiłowań i czajenia się z aparatem przy okiennej szybie, nie udało mi się sfotografować jednocześnie więcej niż jednego ptaszka. Zresztą one nigdy nie wchodziły sobie w drogę, najpierw podlatywał do słonecznika jeden, a gdy wydziobał ziarenko to wraz ze zdobyczą w dziobku ustępował miejsca kolejnemu.






Wraz ze śniegiem zniknęli też moi zaokienni goście. Pewnie łatwiej było im znaleźć pożywienie gdzieś indziej, skoro śnieg już nie utrudniał dostępu. Na szczęście był to już czas, gdy przestałam zarażać, więc w domu mogli się pojawić liczniej goście "dwunodzy", by dotrzymać mi towarzystwa :) Okazuje się, że taka kilkutygodniowa choroba, to też trudny czas weryfikujący kto jest przyjacielem, kto się interesuje, kto jest gotowy pomóc. Nie obyło się bez rozczarowań i smutnych przemyśleń. I w ten nieplanowany sposób jestem bogatsza o wiedzę o ludziach, wśród których przyszło mi żyć. Na szczęście bilans jest pozytywny, wywołujący uśmiech i wdzięczność w sercu. Dziękuję Wam, wiecie komu :))



Szykując się do odwiedzin, zaczęłam mobilizować siły i działać nieśmiało w kuchni. Ciasteczka owsiane, na które przepis podawałam tutaj, szły szybciutko, tak więc piekłam je dwa razy. Dając sobie też dyspensę od mojej diety, upiekłam jedno z ulubionych ciast wg przepisu mojej Mamy:

Ucierane ciasto z jabłkami

Składniki:
masło 12,5 dkg
mąka 20 dkg
cukier 12,5 dkg
3 jajka
3 łyżki mleka
proszek do pieczenia
kwaskowe jabłka, np. szara reneta

Cukier utrzeć z masłem, dodać żółtka, mąkę z proszkiem, mleko i ubitą na sztywno pianę. Na wylanym do formy cieście (albo raczej wyłożonym, bo powinno być dość gęste) ciasno ułożyć obrane i pokrojone w ósemki jabłka, posypać jabłka cukrem przed pieczeniem lub już po upieczeniu. Piec 45 minut (ja zawsze piekę je w prodiżu, więc nie wiem, jaka to temperatura).

Ciasto to jest dla mnie symbolem późnego lata i jesieni. Jego upieczenie stało się okazją do wypróbowania majowej zdobyczy z targu staroci w Lublinie, po którym buszowanie okazało się ogromną frajdą, bo ceny kilkakrotnie niższe niż w Warszawie. Ta zdobycz, to łyżeczka w kształcie siteczka, służąca właśnie do posypywania cukrem pudrem. Uwielbiam używać na co dzień takie zmyślne starocia. Nie dość że piękne, to jeszcze praktyczne.


Czas siedzenia w domu, to także czas wyjadania różnych zapasów, żeby nie obciążać innych zbyt wielkimi zakupami. Pod nóż poszła więc ostatnia letnia cukinia, która przeleżała ok. 1,5 miesiąca na balkonie. Nareszcie usmażyłam po raz pierwszy placuszki cukiniowe, do czego przymierzałam się już od dawna. Te już były zgodne z moją dietą:

Placki z cukinii:

nieduża cukinia
1 jajko lub 4 jajeczka przepiórcze
4-5 łyżek mąki gryczanej,
trochę mleka lub wody mineralnej, lub jednego i drugiego
1 mała cebula
sól, pieprz, ew. ulubione zioła

Cukinię starłam na grubych oczkach, lekko posoliłam i odłożyłam na sicie, by wyciekł sok. W tym czasie trzepaczką wymieszałam jajko z mąką i mlekiem, dodałam posiekaną drobno cebulę i cukinię, wymieszałam, usmażyłam, część zjadłam od razu na ciepło z domowym ketchupem, a resztę następnego dnia na zimno - też były dobre, delikatne. Mąka gryczana bardzo dobrze się sprawdziła w tej kompozycji. Następnym razem zrobię bez cebulki i  bez pieprzu, żeby zjeść je z jogurtem lub cukrem. Fotogeniczne specjalnie nie były, więc darowałam sobie pstrykanie :)

Wczoraj spotkała mnie niespodzianka, moje sikorki znowu zaczęły przylatywać w poszukiwaniu pożywienia. Może dzięki temu, że nie usunęłam donic i skrzynek ze zmarźniętymi roślinami, czują się wśród nich pewniej, bezpieczniej, jak w naturalnym środowisku i dlatego tak chętnie tutaj dokazują? To bardzo radosne i ruchliwe ptaszki, sfotografować je jest naprawdę trudno, tym bardziej cieszy mnie tych kilka zdjęć.
Dobrej nocy i dobrego tygodnia życzę wszystkim odwiedzającym :) Jutro generalna próba - wracam do pracy, choć zdrowie jeszcze wymaga uwagi. Mam nadzieję, że dam radę :)

poniedziałek, 29 października 2012

Poniedziałkowy ranek









Ot, dzień jak co dzień. Ale nie, nie zupełnie, bo po pierwsze poniedziałek w  domu, to rzadkość, po drugie urodzinowy dzień, to też tylko raz w roku, po trzecie za oknem zima wciąż trzyma, a to przecież jeszcze październik. Przywitana porannym słońcem, po raz pierwszy od tygodnia zwlokłam się z łóżka. mając w głowie różne plany do zrealizowania. Ale gdzie tam, organizm wiedział swoje - po tak długim leżeniu i zmaganiu się z armią bakterii, oświadczył, że nie ma siły na żadne działanie, postawił się murem, tzn. osadził mnie w fotelu i już. No to cóż ja mogłam? Tylko się podporządkować.


W domu jesiennie. Wyjrzałam nieśmiało przez okno na świat. Wciąż biało, chociaż balkonowe rośliny nie uginają się już pod tak grubymi warstwami śniegu, jak w sobotę i niedzielę. Na zdjęciach jeszcze wczorajsze wspomnienia.



Część z roślin poczerniała, ale pelargonie mają się nieźle. Zastanawiam się co z moimi kaktusowatymi, czy przetrwają? Okutana grubo, chroniąc się przed zimnem, wtaszczyłam jednego z nich do wanny, by zmyć resztki śniegowej skorupy. Sama nie wiem, czy ten szok termiczny (różnica ponad 20 stopni) bardziej mu nie zaszkodzi, niż dalsze stanie na mrozie, zobaczymy. A jak okiem sięgnąć w  dal, jesień miesza się z zimą.


Niecodzienne okoliczności postanowiłam chociaż troszeczkę, w miarę możliwości poświętować. No bo mieli być goście, miało być gwarno i wesoło, miał być teatr i spacer, a tymczasem choróbsko zniweczyło piękne plany. I pomyśleć, że takie maleńkie mikroby, których gołym okiem nie widać, mogą tak rozłożyć człowieka na łopatki :( Ale nie narzekam, życzenia pamiętających osób, kawa w nowej filiżance, której nie piłam od dawna, kawałek bezowego tortu na babcinym, pamiątkowym talerzyku i ulubione pomarańczowe róże sprawiły mi ogromną przyjemność. Znajoma pani kwiaciarka obdarowała mnie spontanicznie pękiem różowych róż, tak więc powstał bukiet w tonacji dość... odważnej, ale w sumie przyznać muszę, że z bakłażanowymi dodatkami we wnętrzu komponuje się nienajgorzej. Bardzo cenię sobie takie spontaniczne, bezinteresowne gesty :)



W mojej rodzinie w zasadzie urodzin się nie obchodzi, odkąd pamiętam gościliśmy się z okazji imienin. Rodzice zagadnięci o urodziny, które obchodziły moje koleżanki, obruszali się, że to nie jest polski zwyczaj i że u nas będą tylko imieniny. Jednak będąc "na swoim" postanowiłam zwiększyć ilość okazji do świętowania, poza tym dla mnie to jest zawsze ważny dzień. Spodobało mi się zasłyszane kiedyś stwierdzenie, że rocznica urodzin, to święto matki i jej dziecka. Ksiądz Jan Twardowski tak o tym dniu pisał:

"Uważam, że metryka jest niezwykłym, tajemniczym dokumentem. Nikt nie wymyśliłby sobie przecież własnego przyjścia na świat. To Bóg nas tu po coś przysłał. W określonym miejscu i czasie. Zsyłając obok nas takich, a nie innych ludzi, których mamy kochać, czynić im dobro.
Dzień urodzin, podobnie jak imienin, także powinien być dniem rekolekcji. Ludzie do nas przychodzą, czegoś nam życzą i odchodzą. Pozostaje pytanie: jaki jestem naprawdę? Ważna jest moja wewnętrzna odpowiedź.
Trzeba zweryfikować, czy ludzkie pochwały pokrywają się z rzeczywistością. Czy wystarczająco kocham, by słyszeć tak wiele dobrych słów? Czy miłość jest dla mnie w życiu najważniejsza?"



Rozmyślając o tym i owym nad kolejną już filiżanką herbaty, zdałam sobie sprawę, że odkąd zaczęłam pracować w korporacji, to okazji do świętowania jest znacznie mniej. Właściwie w pracy nie ma wcale dni odświętnych. Czyjeś imieniny, spotkania przedświąteczne, imprezy integracyjne wcale nie dają poczucia, że świętujemy. Dlaczego tak się dzieje? Otoczenie biurowe jak co dzień, stroje jak co dzień, a przy okazji wyjść integracyjnych, to jeszcze bardziej zwyczajne i luźne, niż w pracy. Nie ma nagród jubileuszowych, nie fetuje się osiągnięć danego pracownika, ani zakończenia ciężkiego projektu przez zespół, bo przecież zawsze mogło by być lepiej, zawsze nie jest wystarczająco dobrze... Jeżeli nic się nie kończy, to i nic się nie zaczyna, pozostaje codzienny pęd bez nadziei na metę, nawet bez nadziei na premię wysokogórską. Szkoda.  Może dlatego my, pracownicy korporacji, jesteśmy tacy zmęczeni, zagonieni, często smutni? Myślę, że wspólne świętowanie integruje, otwiera nas na drugiego człowieka, sprawia, że patrzymy na niego innym okiem, więcej dostrzegamy, doceniamy siebie, innych, swoją pracę. I odkryłam, że to jest jedyna rzecz, za którą tęsknię w kontekście wcześniejszej pracy w szkole (no, może coś by się jeszcze znalazło) - tam uroczystych okazji było dużo i to było dobre, budujące relacje i poczucie własnej wartości. Uroczyste rozpoczynanie i kończenie roku szkolnego ma swój sens. Dlatego nie odpuszczam, goście będą, tylko w innym terminie :)


Miałam ochotę coś porobić, prace fizyczne odpadły ze względu na osłabienie. Ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu wzięłam się... za szycie, rzecz, którą zawsze najdłużej odkładam na później. Hmm, mam nadzieję, że zapał nie będzie słomiany i że już wkrótce będę mogła pokazać, co zdziałałam :) Przyznaję, że blog czasami mobilizuje mnie do działania :)

Serdecznie dziękuję za wszystkie Wasze odwiedziny i komentarze, które sprawiają mi ogromną przyjemność. Pozdrawiam i życzę udanego wieczoru :)

sobota, 27 października 2012

Postscriptum do Dnia Nauczyciela wśród płatków śniegu

Witajcie :) Podejrzewam, że na blogach zrobi się biało, a to za sprawą dzisiejszej aury, która spłatała nam figla okrywając świat białym śnieżnym puchem :) Niespodzianka w październiku, zwłaszcza, że jeszcze tydzień temu mieliśmy 18 stopni na termometrach, a ja kosiłam trawę i sadziłam ostatnie cebulki. Dalii i mieczyków jeszcze nie wykopałam, żal mi było, bo kwitły. Ale to nic, to jeszcze nie jest prawdziwa zima, ten pierwszy śnieg się rozpuści i ufam, że będzie można prace ogrodowe dokończyć, roślinki pookrywać i zabezpieczyć przed mrozami. 



Najbardziej żal mi kwiatów, także domowych, które zostały na balkonie :( Złożona od tygodnia chorobą, nie mogłam ich niestety wtaszczyć do mieszkania :( No i cóż, trudno, może przetrwają ten mały mróz? Pewnie przy każdym innym przeziębieniu ubrałabym się po prostu ciepło i wyszła by roślinki ratować, jednak to choróbsko, które mnie teraz dopadło było/jest wyjątkowe, więc wolę się mu nie narażać. Pierwsze symptomy choroby przyjęłam ze spokojem - trochę pochoruję, a potem wezmę się za zaległości domowe, przyda mi się kilka dni spokoju w domowym zaciszu. Nic z tego. Pięć dni spędziłam w łóżku z wysoką gorączką i potwornym kaszlem rozrywającym gardło, nie robiąc absolutnie nic, bo do niczego się nie nadawałam: ani czytania, ani słuchania, ani oglądania, ani konstruktywnego myślenia, ani modlitwy, ani robótek ręcznych, ani planowania, ani... nic, nic, po prostu nic! Takie pięć dni zupełnej bezproduktywności, bezużyteczności dla społeczeństwa. To co na świecie zresztą też większego dopływu do mnie nie miało, nawet przez okno nie bardzo chciało mi się patrzeć. Żebym się chociaż wyspała, ale gdzie tam, sen nie bardzo chciał przychodzić pomimo ogromnego zmęczenia i osłabienia, no bo kaszel... Dwa razy nawet w przypływie lepszego samopoczucia i sił wstałam do komputera, ale po wejściu na kilka blogów musiałam wracać do łóżka jak niepyszna, bo gorączka zaczynała znowu galopować. Dzisiaj robię trzecie podejście, bo mam nadzieję, że już wreszcie niemoc zacznie mnie opuszczać i powoli wrócę do codziennych zajęć.



Choroba przeszkodziła mi w podzieleniu się na bieżąco pewną refleksją. W poprzednim tygodniu wybrałam się na jedną z warszawskich prywatnych uczelni na bezpłatne, otwarte warsztaty z coachingu. Coaching zachwycił mnie kilka lat temu, gdy zaczęłam go poznawać w ramach pracy zawodowej, sądzę, że umiejętnie i uczciwie wykorzystywany może stać się dobrym narzędziem wspierającym rozwój i osiąganie celów człowieka w każdej dziedzinie życia. Spodobał mi się jego uniwersalizm - tę samą metodę stawiania odpowiednich pytań można stosować w pracy i w domu, wobec innych, ale i wobec siebie samego. Przez chwilę nawet rozważałam, czy nie związać z nim swojej dalszej drogi zawodowej. Nie podjęłam takiej decyzji, ale temat obserwuję i teraz ciekawa byłam nowego spojrzenia na zagadnienie, stąd moja wycieczka na wspomniane warsztaty.  Pani L.Cz. prowadząca zajęcia na pewno ma do tego talent - podjęła się prowadzenia warsztatów w 80-osobowej grupie. Jednak treści, które przedstawiała były dla mnie szokujące, po pół godzinie wiedziałam, że nie chcę tam być, a to że zostałam do końca było spowodowane tylko ciekawością dokąd to wszystko doprowadzi. Przeraziło mnie mówienie o czakrach, o śmierci jako o nicości itp. jako o naszej rzeczywistości, w której żyjemy. I to na polskiej uczelni? Minęło kilkanaście lat odkąd skończyłam studia, rok upłynął od zakończenia studiów podyplomowych, więc nie sądziłam, że mogę się poczuć tak obco na polskiej prestiżowej uczelni. Co prawda dużo teraz się mówi o tego typu zagrożeniach, o obcym sposobie myślenia, które różnymi drogami wślizguje się do naszych głów i jak bardzo trzeba być uważnym. Będąc na tych zajęciach miałam świadomość, że wszystkie treści są podane w tak atrakcyjny i "lekki", "oczywisty" sposób, że trzeba mieć naprawdę mocny kościec wiary, by to dostrzec i się temu oprzeć. A czy takie podstawy mają studenci, młode jeszcze osoby, szukające swojej tożsamości? Uświadomiłam sobie przed jaką trudnością mogą stawać obecni rodzice wysyłający swoje dzieci do prestiżowej skądinąd szkoły, jak bardzo trzeba być w tym wyborze rozważnym. Myślę, że w czasach, gdy ja się uczyłam, było prościej, bo wróg był jawny i jeden - wszyscy zdawali sobie sprawę z obowiązującej indoktrynacji komunistycznej, więc gdy człowiek wiary i prawdziwej historii uczył się w domu lub miał szczęście do nauczycieli, którzy prawdy nie przekręcali, to umiał rozróżnić dobro od fałszu. Natomiast teraz chyba nie jest to aż takie łatwe, bo jak wytłumaczyć komuś, co niebezpiecznego może się kryć np. w ćwiczeniach jogi? I ja się tego też nie podejmuję, ale jeżeli kogoś ta tematyka interesuje i chciałby się dowiedzieć czegoś więcej, to mogę polecić dwa źródła wiedzy, dla mnie wiarygodne. Pierwsze to Robert Tekieli, którego list zachęcający do kupna nowej jego książki pozwolę sobie tutaj zacytować:

Witam,
piszę z prośbą,

wydałem właśnie książkę. Jest rodzajem kompendium zagrożeń duchowych. Współczesna kultura przestała być miejscem bezpiecznym. „Zmanipuluję Cię kochanie” jest przewodnikiem po ukrytych w niej zagrożeniach.
Ustawienia rodzinne Berta Hellingera wyglądają jak terapia, aikido wygląda jak sport walki, capoeira wygląda na fajny sposób spędzania czasu, pozytywne myślenie jest dziś właściwie oczywistością: jak można chcieć myśleć negatywnie! Pułapki duchowe lub toksyczne ideologie, o których mówię w tej książce są groźne właśnie dlatego, że wyglądają na pomocne w życiu.

Być może Ty, lub ktoś Ci bliski otarł się, o którąś z dziedzin psychomanipulacji lub okultyzmu. Prawdopodobieństwo, że ten kontakt był kaleczący zwiększają następujące objawy:
- ktoś cierpi na depresję a np. ćwiczył jogę lub chodził do bioenergoterapeuty;
- w jakiejś rodzinie w pewnym momencie zaczęły się psuć relacje a pojawiło się w niej wróżbiarstwo czy metody kontroli umysłu;
- w czyimś życiu zaczęły się dziać statystycznie nieprawdopodobne ilości negatywnych wydarzeń a nosi pierścień Atlantów lub korzystał z porad telewizyjnych jasnowidzów;
- czyjeś dziecko zaczęło mieć wahania nastroju nieadekwatne do bodźca a wcześniej przyjmowało środki homeopatyczne lub zaczęło słuchać nowego gatunku muzyki.

Być może właśnie „Zmanipuluję Cię kochanie” jest dla Ciebie, lub kogoś Ci bliskiego. A nawet jeśli tylko uznałeś, że mówię rzeczy ważne. Proszę
propagujcie tę książkę, rozsyłajcie informacje o niej.
Może „Zmanipuluję Cię” będzie pretekstem do rozmowy z kimś, kto szybkim krokiem zmierza ku utracie wolności. W tej książce znajdziesz argumenty i świadectwa.
Robert Tekieli
Natomiast jeżeli chodzi o samą wiedzę dotyczącą hinduizmu i jego planowe zaszczepianie w Europie i Polsce, to gorąco polecam wypowiedzi siostry Michaeli Pawlik, pracującej przez wiele lat w Indiach - do odnalezienia w internecie, np.:

Reasumując - jestem wdzięczna za nauczycieli, których los postawił na mojej drodze, miałam szczęście. Zdarzenie, którym się z Wami podzieliłam, pomogło mi to sobie uświadomić. Myślę też, że warto się za nauczycieli i o dobrych nauczycieli modlić - nie tylko w okresie szkolnym. Przez całe życie inni ludzie mogą być naszymi nauczycielami i my także wobec innych pełnimy tę funkcję dając przykład własnego postępowania, poprzez nasze wypowiedzi i zachowania. To odpowiedzialność, która daje mi do myślenia i mobilizuje do pracy nad sobą :)

A na zakończenie chcę się jeszcze podzielić kilkoma zdjęciami z ostatniego słonecznego weekendu października, pełnego kolorów :)



 Hmm, smak kiełbaski z ogniska... :) I ostatnie w tym sezonie - dziś to wiem - róże.









Bardzo lubię delikatną urodę miskanta chińskiego - jest ozdobny aż do wiosny zarówno w ogrodzie, jak i w domowym wazonie. Wybaczam więc mu to, że tak bardzo się rozrasta...






Miło powspominać, od razu cieplej mi się zrobiło :) Bo gdy za okno spojrzę, to ciągle sypie i sypie... U Was też?
Dobrej niedzieli życzę :)