piątek, 6 grudnia 2013

Dwa oblicza teatru


Świat bez sztuki naraża się na to, że będzie światem zamkniętym na miłość.
Jan Paweł II

Długo zbierałam się do tego posta, łagodziłam myśli, poskramiałam uczucia, by wyłuskać spośród nich to, co najistotniejsze, to czym rzeczywiście chcę się podzielić. Ale teraz już wiem, że bez emocji pisać mi się nie uda. Mam jednak głębokie przekonanie, że nie powinnam tego, czego doświadczyłam, pozostawiać tylko dla siebie.


Niedzielne, jesienne popołudnie. Za oknem mrok. W domu pospieszna krzątanina: łazienka, szafa, lustro, łazienka... Na ustach błąka się uśmiech, w oczach iskierki, czasami słychać ciche nucenie. Jeszcze tylko perfumy, ostatni rzut oka na lustrzane odbicie i w drogę. Dokąd? Do teatru :)
Odkąd pamiętam, ogromnie lubiłam wyjścia do teatru, całe to szykowanie się, inne od wszystkich pozostałych okazji, pełne radosnego, nieco podniosłego oczekiwania i niecodziennego nastroju. Od podstawówki ukochanym gatunkiem była dla mnie operetka. Na Nowogrodzkiej w Warszawie bywałam dość częstym gościem. Przedstawienie według sztuki Grzesiuka "Boso ale w ostrogach" oglądałam wiele razy. Potem Operetka Warszawska została zlikwidowana, co stało się wielką stratą dla widzów. Zmieniłam więc odwiedzane teatry, w ostatnich latach nie raz przeżyłam rozczarowanie oglądając współczesne sztuki, więc stałam się ostrożna w doborze repertuaru, lecz chodzić do teatru nie zaprzestałam.
Tym razem spodziewałam się bardzo miłego wieczoru, pełnego estetycznych doznań, chwytającej za serce muzyki, uwodzącego swym pięknem tańca. Wydawało się, że taka klasyka, jak "Sen nocy letniej" Szekspira i "Święto wiosny" Strawińskiego gwarantują porcję sztuki na wysokim poziomie, że są "bezpieczne".  Nie wzięłam tylko pod uwagę, że to spektakl w wykonaniu Bałtyckiego Teatru Tańca i to był błąd... Bo cóż nam zaproponowano? Na początek  - sama nie wiem jak to ująć - scenę czułości damsko-damskiej z przymiarką do striptisu (nota bene po powrocie do domu wyciągnęłam tekst Szekspira, by sobie przypomnieć, czy w nim jest taki wątek - nie ma). A potem zaprezentowano przedstawienie przepełnione seksualnością i wyuzdaniem. Po przerwie było jeszcze gorzej. "Święto wiosny" było ciągiem przemocy, brutalnych gestów, gwałtu i pomiatania kobietą. Nie mogłam patrzeć, odwracałam wzrok i zadawałam sobie w duszy pytanie: gdzie jestem? Czemu na deskach najważniejszego warszawskiego teatru ktoś zgodził się pokazać coś tak odrażającego? Po co ktoś to stworzył? A tancerze - dlaczego biorą w tym udział? Rozumiem, że to młodzi ludzie, więc łatwiej im zamieszać w głowie, wmówić, że robią coś ważnego, a występ na tej scenie to jakby potwierdza, to nobilitacja. A nawet pod względem technicznym nie zachwycali, moje oko laika dostrzegało, że niektórzy nie nadążali, kroki nie były zsynchronizowane.
Największe zaskoczenie spotkało mnie jednak na koniec, a była nim reakcja publiczności - gromkie brawa, kosze kwiatów... Ludzie, co się z Wami dzieje? Czy nie widzicie w tym niczego złego? Dodam, że na widowni były osoby w bardzo różnym wieku, bo i starsi, i dzieci. Zastanawiam się, jak tym ostatnim rodzice wytłumaczyli na co patrzą? Zastanawiam się, czy tylko nasza grupa siedziała cicho, nie klaszcząc, "wbita" w fotele?
W zapowiedzi przedstawienia można przeczytać: "Przesłanie spektaklu związane jest z powszechną dzisiaj walką demokratycznych struktur globalizującego się społeczeństwa o odbudowanie prawdziwie partnerskich relacji między kobietą i mężczyzną i oczyszczenie terenu walki płci z męskiego szowinizmu i przemocy". Nieszczęsnego sformułowania "walka płci" nie skomentuję, pozostanę przy kwestii przemocy. Czy pokazanie brutalnych scen jest już protestem przeciwko niej? Według mnie nie, gdyby nie powyższy tekst, to nawet nie przyszło by mi do głowy, że ten spektakl miał takie przesłanie nieść. Zabrakło tu pointy, tanecznego komentarza, który być może usprawiedliwiłby pokazaną ohydę, przekształcając ją w wyraz sprzeciwu autorów wobec zjawiska przemocy. Tak się nie stało, wyszłam więc z teatru pełna niesmaku i przerażenia kierunkiem zmian w otaczającym mnie świecie, rosnącej akceptacji dla niemoralnych zachowań i malejącym poczuciem wstydu i skromności wśród młodych kobiet, brakiem szacunku dla ludzkiego ciała i empatii dla wrażliwości drugiego człowieka.

To, co przeżywałam, trafnie ujęła pani Temida Stankiewicz-Podhorecka: "Kiedy widzę po zakończonym przedstawieniu, przedstawieniu będącym wielkim bełkotem pseudoartystycznym, nafaszerowanym wulgaryzmami, obscenami i obrazoburstwem, kiedy widzę, że po takim przedstawieniu publiczność na brawach wstaje i daje aplauz, to muszę przyznać, że jestem załamana. Zastanawiam się, co widzą ci ludzie, którzy siedzą obok mnie, i co widzę ja. Czy to są dwa różne widzenia? Czy to jest inna wiedza, z którą przychodzą oni, z którą przychodzę ja?" ("O kondycji współczesnego teatru")

Z perspektywy czasu i po lekturze relacji ze zdarzeń w krakowskim Teatrze Starym  (protest części publiczności w trakcie przedstawienia, rezygnacja kilku aktorów, m.in. Anny Dymnej, z udziału w kolejnym), żałuję, że nie wstałam i nie opuściłam sali. Ba! Nawet mi to na myśl nie przyszło, bo "jak można innym przeszkadzać" (ach, to dobre wychowanie...) Uważam teraz, że byłoby to najsłuszniejszym rozwiązaniem, którego nie omieszkam zastosować, jeśli jeszcze kiedyś zajdzie taka konieczność. Natomiast pierwszy wniosek, jaki mi się nasunął, to ten, że obecnie nie można się sugerować jedynie tytułem sztuki, ani rangą teatru. Trzeba zaangażować swój czas i przed wyborem poszukać opinii krytyków i publiczności, ostrożnie korzystać z oferowanego repertuaru, aby nie tylko nie narażać się na nieprzyjemności, lecz także nie przyczyniać się do finansowania przedsięwzięć "kulruralnych" niezgodnych z wyznawanym systemem wartości.

Na szczęście tydzień później moja wiara w teatr i dobro ludzi została nieco odbudowana. Zdecydowaną przeciwwagą dla opisanych negatywnych wrażeń, ukojeniem, stało się przedstawienie "Hrabina Marica" pokazane w Sali Kongresowej PKiN. Zapowiedziane przez samego Bogusława Kaczyńskiego, który z właściwym sobie urokiem, erudycją i klasą wprowadził nas w historię powstania, tematykę i atmosferę dzieła. Trzy godziny dobrej zabawy, relaksu i podziwu dla umiejętności artystów gliwickiego teatru. Sztuka pełna charakterystycznego dla gatunku humoru, utrzymana w klimacie czasów, w których została stworzona, wspaniałe głosy i melodie, świetna orkiestra, wzruszające piękno - wszystko to wprawiło mnie w doskonały nastrój. Dziękuję, panie Bogusławie :) 
Kolejne przedstawienia 1 stycznia i 9 marca - mam nadzieję wybrać się przynajmniej na jedno z nich.

Marzę, aby rolą teatru, sztuki pozostało nadal: bawić, uczyć, wychowywać, pobudzać intelektualnie, zachęcać do refleksji, wzruszać i wydobywać dobro z człowieka, a nie gorszyć go. Czy oczekuję zbyt wiele? Czy niewłaściwie rozumiem rolę sztuki? Będę wdzięczna jeśli podzielicie się swoimi przemyśleniami na ten temat, Waszymi potrzebami.

wtorek, 12 listopada 2013

Mam i ja, czyli o ciasteczkomanii :)

W piątek wieczorem wyjęłam ze skrzynki awizo - ucieszyłam się, bo wiedziałam, jaka przesyłka na mnie czeka, ale i zmartwiłam - było już zbyt późno, by ją odebrać. Przez cztery kolejne dni moja cierpliwość była wystawiona na próbę, aż w końcu dziś wpadłam tuż przed 20-tą na pocztę, by odebrać paczuszkę, a w niej...


Tak, tak! To książka Madzi z Zapachu wspomnień - kobieco zapakowana, z dedykacją, wypełniona klimatycznymi zdjęciami i rodzinnymi przepisami na ciasteczka, które obudziły we mnie łakomczucha :) Są też instrukcje, jak wykonać różne świąteczne dekoracje. Książka piękna, a przyjemność z jej czytania i oglądania potęguje fakt, że jest autorstwa blogerki, której posty z przyjemnością czytam od trzech lat, zachwycam się artykułami w pismach wnętrzarskich poświęconymi jej domowi - czytając, wzruszałam się historią budowy domu i podziwiałam klimat wnętrz.


Po pierwszych pobieżnych oględzinach książki, rozpoczęłam kolejne, ale już powolne oglądanie, zwracając uwagę na szczegóły ujęte obiektywem, jak chociażby foremka na powyższym zdjęciu, służąca do dekorowania ciasteczek kręconych przez maszynkę do mięsa. Za sprawą tego zdjęcia wróciły do mnie zapachy i wspomnienia z dzieciństwa, gdy razem z Mamą robiłyśmy właśnie takie ciasteczka ze skwarkami. Jak ja dawno ich nie jadłam! Cieszę się, Madziu, że przypomniałaś mi o nich - na pewno je zrobię dla siebie i dla Mamy :)
A poniżej inny kuchenny detal, który przykuł moją uwagę - wałek do ciasta - zupełnie inny, niż ten, który znam i używam, bo bez bocznych uchwytów :)


Madziu, ślicznie Ci dziękuję! Widzę, że włożyłaś serce w tę pracę, z każdej strony bije domowe ciepło - Twoja książeczka na pewno będzie mi odtąd towarzyszyła w przedświątecznych przygotowaniach. Ale nie tylko, gdyż pieczenie inspirowane Twoimi recepturami (zmiany będą konieczne ze względu na dietę) rozpocznę niezwłocznie. I coś czuję, że "na pierwszy ogień" pójdą orzechowe ślimaczki - wyglądają niezwykle apetycznie :)


A do podziękowań dołączam bukiecik - to ostatnie w tym roku kwiatki z mojego ogródka. Zwyczajne, pospolite rudbekie, ale fakt, iż były zrywane niemal w połowie listopada czyni je dla mnie niezwykłymi - takie ogrodowe pożegnanie i obietnica wiosny :)


Jeszcze słów kilka o zamieszczonej w tytule ciasteczkomanii - mojej osobistej ;) Wyznać muszę szczerze, że chociaż od dziecka lubiłam jeść i piec (tak, w tej właśnie kolejności ;)) ciasteczka, to dopiero niezliczone, smakowite przepisy zamieszczane na różnych blogach, zainspirowały mnie i zmobilizowały do tego by piec je częściej. Nie powstrzymuje mnie nawet konieczna dieta - przekonałam się, że każdy niemal przepis da się zmodyfikować: mąkę pszenną zastąpić kukurydzianą, owsianą itd, jajka kurze - przepiórczymi, cukier - miodem i innymi "słodzidłami", ser krowi - kozim, mleko - napojem owsianym, czy migdałowym. I odbywa się to bez straty dla smaku, a z pożytkiem (lub mniejszą stratą ;)) dla zdrowia. Zgadza się, że wycinanie i pieczenie ciasteczek jest dość czasochłonne, ale z drugiej strony relaksujące. Nic nie zastąpi zapachu, który roznosi się wówczas po mieszkaniu, wprawiając w dobry nastrój. Widok puszki czy talerza wypełnionego własnoręcznie przygotowanymi drobnymi słodkościami przynosi nie tylko obietnicę przyjemności dla podniebienia, ale i satysfakcję, zwłaszcza, gdy można tymi słodkościami z kimś się podzielić i zobaczyć uśmiech na twarzy tej osoby. A wspólnie spędzany czas i rozmowy prowadzone w babskim gronie przy corocznym pieczeniu i dekorowaniu świątecznych pierniczków? - bezcenne :) Tak więc zapewniam wszystkich, że ciasteczkomania należy do bardzo przyjemnych manii i gorąco Was do niej zachęcam. A że nie jestem osamotniona w takim spojrzeniu na sprawę, świadczy i książka Madzi, i to, że jej egzemplarze rozchodzą się jak ciepłe... ciasteczka ;)

Dobrej nocy, kochani i słodkich snów :)

sobota, 9 listopada 2013

Smaki lata jesienią

Lato na talerzu w listopadzie...  a czemu by nie? :)
Zacznę od cukinii. I zacznę od tego, że jest to warzywo, które polecam wszystkim mającym kawałek ogródka, także tym zupełnie początkującym ogrodnikom. Jest to roślina bardzo łatwa w uprawie, o dekoracyjnych parasolowatych liściach i jadalnych, słonecznie-żółtych kwiatach. Nie wymaga zbyt wiele, wystarczy garstka nawozu naturalnego, czy kompostu do dołka przy sadzeniu. Lubi pić, więc trzeba pamiętać o dostawie wody, jeśli ziemia jest sucha, ale bez przesady. Na początku jedno pielenie, a potem ściółka z trawy i szeroko rozłożone liście robią swoje, nie dając szans żadnym chwastom. Czyli roślina niemal samoobsługowa :) A przy tym plenna. Przeważnie pod koniec kwietnia wsadzam po dwa nasionka do dwóch doniczek, by w drugiej połowie maja wysadzić do gruntu gotowe roślinki. Z tych dwóch krzaczków plonu wystarcza dla mnie, dla sąsiadów, dla Mamy. Co rok zastanawiam się, co zrobić, by zachować je na dłużej i zimą też móc cieszyć się ich smakiem. Była więc cukinia na słodko a la ananas, była marynowana - obie wyśmienite. Tylko nigdy nie udało mi się przechować cukinii duszonej na późniejsze leczo. Niezależnie od tego, czy pasteryzowana, czy konserwowana oliwą, psuła się w słoikach już po kilku dniach. A może Wy znacie jakiś skuteczny sposób jej przechowywania?


Zniechęcona fiaskiem konserwowania cukinii,  w tym roku nie zrobiłam z niej żadnych przetworów i o dziwo - na balkonie przeleżało kilka sztuk przez ok. 2 miesiące! Właśnie dzisiaj udusiłam ostatnie dwie sztuki na obiad. Może to jest najlepsza metoda?


Oprócz cukinii na słodko i w leczo, chcę Wam też polecić gorąco placuszki z cukinią, w których rozkochałam się  w tym roku. Ciasto robimy zwyczajne, jak do placków z jabłkiem czy rabarbarem, jednak nie słodzimy. Dysponując młodymi owocami z własnej grządki, nie pryskanymi żadną chemią, mogłam zetrzeć je wraz ze skórką. To właśnie ona oraz dodana do ciasta kurkuma (ze względu na zdrowotne właściwości tej przyprawy, staram się dodawać ją do wielu potraw) nadały placuszkom apetyczny zielono-żółty kolor. W smaku są bardzo delikatne, więc pasują do nich przeróżne dodatki - może być sos mięsny lub grzybowy, ketchup, przeróżne surówki, ale i same, bez dodatków też są bardzo dobre, również na zimno. Cukinia jest nadal w sprzedaży, więc warto spróbować :)


Inny produkt lata zamknęłam natomiast w ciasteczkach. Mam na myśli kwiatki lawendy. Przepis na pewno jest znany wielu z Was, lecz jeżeli ktoś jeszcze nie zdobył się na odwagę, by je upiec, to gorąco zachęcam! Zapach rozchodzący się z piekarnika po mieszkaniu - niepowtarzalny :) A i smak ciekawy - leciutka, pikantna nutka przebijająca się przez delikatną słodycz ciasta. I kruchość rozpływająca się w ustach - w sam raz na jesienne smutki :) Sobota to dobry dzień na pieczenie słodkości - może ktoś się skusi?

Ciasteczka lawendowe
25 dkg mąki (u mnie orkiszowa razowa)
płaska łyżeczka proszku do pieczenia, ale nie jest to konieczne
8 dkg cukru pudru lub jakiś jego zamiennik, np. miód
18 dkg masła (u mnie klarowane + oliwa z oliwek)
1 jajko (lub 5 przepiórczych)
szczypta soli
garstka suszonych kwiatków lawendy (zmieliłam w młynku do kawy)
Wszystkie składniki krótko zagniatamy, tworzymy z ciasta kulę, którą pod foliowym okryciem wkładamy na ok. pół godziny do lodówki. Po wyjęciu rozwałkowujemy na cienkie placki, wycinamy ulubione wzory i pieczemy w temp. 180 stopni ok. 15-20 minut. Z tej porcji ciasta uzyskuję ok. 100 ciasteczek. Smacznego :)




Dobrego dnia, moi mili :)

niedziela, 20 października 2013

Jesienne barwy - zdjęcia na zimowe wieczory jak znalazł

Pierwszy jesienny miesiąc właśnie się kończy, zabierając ze sobą większość złotych i miedzianych barw. Jeszcze tydzień temu zachwycałam się żółto-pomarańczowymi drzewami w drodze do pracy, dziś złoto ściele się u stóp :) Sobota obdarzyła nas słońcem. Wspaniały był spektakl liści spadających z drzew, które zdawały się radować tą chwilą wolności, zanim "sięgną bruku". Wirowały, kołysały się w powietrzu, oświetlone ciepłymi słonecznymi promieniami, wywołując uśmiech na wielu twarzach. To taki ich pożegnalny taniec. Teraz jeszcze możemy przez najbliższe dni cieszyć się ich szelestem wszędzie tam, gdzie nadgorliwy gospodarz nie zgrabił ich z chodników i parkowych ścieżek - taki spacer po grubym złotym dywanie wprawia mnie zawsze w dobry nastrój.

W ogrodzie mnóstwo jesiennych prac - głównie porządkowych. Ale jest też mnóstwo sadzenia nowych roślin i przesadzania starych. Powolutku realizuję pomysły, które uzbierały się w głowie przez lato, ale musiały poczekać do jesieni, by stać się rzeczywistością. W przerwach między kopaniem a sadzeniem biegałam - jak pewnie wiele z Was - z aparatem, aby zachować na zimowe miesiące gasnące piękno jesiennych roślin.

Na balkonie:






W ogrodzie:










Wszędobylscy towarzysze moich ogrodowych prac, niezwykle ciekawi wszystkiego co robię - jak bym mogła nie sfotografować tych milusińskich?











  Wczesne, kilkustopniowe nocne przymrozki sprzed kilku tygodni sprawiły, że w ogrodzie zostały teraz tylko one - marcinki. Uwielbiam łany tych drobnych kwiatków w różnych odcieniach lila i różu, które witają mnie już od furtki. Z posadzonych wiele lat temu dwóch odmian obecnie mam, bez żadnych moich starań, sześć czy siedem - różnią się odcieniem i wysokością. Ot, taki dar od matki natury :)




Owady nadal się uwijają, by przed zimą spić z kwiatów jak najwięcej nektaru. Są tak zajęte zapełnianiem brzuszków i spiżarni, że nawet nie zwracają uwagi na oko obiektywu :)



No i miskant - od lat czaruje mnie zwiewnością swoich kwiatostanów tak bardzo, że wybaczam mu ekspansywność jego kłączy ;)



I to chyba jest ostatni w tym roku ogrodowy post. Listopad za pasem, więc pora wrócić do domowych zaległości. 
Pozdrawiam serdecznie :)

niedziela, 15 września 2013

W lesie i pod lasem

Ręka do góry, kto nie uczestniczył w dzisiejszym, ew. wczorajszym pospolitym ruszeniu na grzyby? Jedną dłoń widzę, o tam jeszcze drugą... nie, to chyba niemożliwe ;) Polskie lasy przeżyły w miniony weekend oblężenie - od samochodów, "ludziów" i grzybów było gęsto :))) Lecz niestety nie uwieczniłam. Mogę tylko powspominać spacer sprzed tygodnia. Co prawda nie obfitował w grzyby, lecz też był piękny.






Zdjęcia podgrzybków są autorstwa Ani, która uczestniczyła w spacerze :)


A to już pod lasem, czyli w moim małym "gospodarstwie" - owoce kaliny, które w tym roku wywołują pytania i podziw niemal wszystkich osób, które mnie odwiedzają. O poranku ozdobione dodatkowo kroplami rosy lub nocnego deszczu. 


Maleńki ślimaczek też próbuje zdobić, udając broszkę ;) Kto go dostrzegł poniżej?


Nie spotykam kaliny koralowej w ogrodach, a szkoda. Moja własna jest wynikiem pomyłki, jak się okazuje szczęśliwej. Kupiłam ją w przekonaniu, że jest to odmiana Roseum. Jakże byłam rozczarowana, gdy zobaczyłam pierwsze kwiatki - nie były kuliste, lecz płaskie. Jednak spektakl nasycającego się stopniowo koloru, jaki nam prezentuje od dwóch miesięcy, wynagradza skromniejsze kwitnienie. Poniżej cały krzew na rabacie - przycinam go po kwitnieniu, tuż nad zawiązkami owoców, aby nie rozrósł się nadmiernie.


Mijając kalinę i skręcając w lewo, dojdziemy do krzewów jeżyn, które splotły się w tym roku w silnym uścisku z dynią Hokkaido. Jak widać nie przeszkadza im to w hojnym obdarzaniu nas owocami.




 Pomidorki koktajlowe  w tym roku poszalały, tworząc zaskakujący busz. Sadzone w bardzo niesprzyjających warunkach, bo w błoto, nadrobiły z nawiązką wiosenne zaległości, rosną, kwitną i owocują na potęgę. Jedynie niepokoję się, czy jesień będzie dostatecznie długa i ciepła, aby zdążyły dojrzeć.
Oto mój rekordzista, wsadzony koło winorośli, bo akurat był tam skrawek wolnego i suchszego miejsca - jak widać zdominował krzew winorośli, około miesiąca temu sięgnął dachu i nadal rośnie, teraz już raczej na boki. Nie mogę się doczekać, aż przyozdobią go żółte owoce w kształcie małych gruszeczek :)


Sobotę mieliśmy pochmurną, lecz dziś niebo się wypogodziło i zaświeciło słońce. Moje maleńkie wrzosowe poletko, założone u stóp borówek amerykańskich, nabrało barw... jesiennych :)





Również zimowitom były potrzebne ciepłe promyki, aby otworzyły swoje urokliwe kwiaty. Gdy zakwitają, nie mam już złudzeń - nastała jesień. Na razie pokazuje swoje piękniejsze oblicze - oby jak najdłużej!



Nie tylko ja wykorzystałam ciepły dzień na zbieranie plonów i prace ogrodowe - bączki uwijały się głośno wśród kwiatów zbierając zapasy do swoich spiżarni. W owadzim świecie było dziś głośniej, niż wiosną.


Kocia rodzinka - mama i trzy kocięta - opuściły sąsiedzki namiot, gdzie mają sypialnię i jadalnię, i przyszły pod moją leszczynę, by korzystając z bliskiej kryjówki wśród liści, dającej im bezpieczne schronienie w razie zbliżania się jakiegoś intruza (czyli np. mnie), pozostały czas grzać się i harcować na słońcu. Poniżej jedno z kociąt pod czujnym okiem mamy ukrytej w cieniu. Kociaki są tak zwinne i szybkie, że naprawdę trudno je sfotografować "w akcji". A ich zabaw z podrzucaniem złapanej nornicy nawet nie usiłowałam dokumentować ;)


Sfotografować rozbawionego kota można tylko, gdy się czai do skoku, chwilę potem znika z zasięgu obiektywu ;)



To był błogi dzień :) Oby nadchodzący tydzień również przyniósł nam wiele miłych chwil. 
Pozdrawiam serdecznie wszystkich odwiedzających :)