wtorek, 25 września 2012

Roztańczona, rozmodlona

Ostatnie posty bardzo kulinarne się zrobiły, ale ta pora roku faktycznie sprzyja takim tematom ze względu na obfite plony i czas robienia zapasów na zimę. Dzisiaj nie będzie jednak o gotowaniu, ale też o strawie, tyle że duchowej, którą się pasłam przez cały weekend tak, że teraz bokami ze mnie uchodzi i o spełnieniu. 
Cały weekend.... przetańczyłam :) A nawet jak nie tańczyłam dosłownie, to tańczyły moje myśli, uczucia, wirowała radość walczykiem: raz, dwa, trzy, raz dwa, trzy ... :) I pomyśleć, że jeszcze dwa miesiące temu nic na to nie wskazywało. Ale żeby było wiadomo o co chodzi, to opowieść muszę zacząć od początku, bo od środka to tak jakoś nieskładnie.
Od wielu lat prześladowała mnie przypowieść o talentach i lęk, że ja swoje zakopałam. Rozpoczęły się więc poszukiwania odpowiedzi na pytania: co potrafię, co jest moim talentem, do czego zostałam stworzona. Były testy, warsztaty, kolejne studia, mozolne zaglądanie pod własną podszewkę. Stopniowo zaczął się wyłaniać jakiś zarys, dzięki czemu bardziej polubiłam siebie, zaakceptowałam. Zdałam sobie sprawę, że niektóre cechy i umiejętności, które w dzisiejszym świecie uważałam za mankament, wcale nim nie są, a nawet przeciwnie - to moja mocna strona. Co za ulga! Jednak nawet wtedy, gdy samoświadomość wzrastała, to nadal nie znajdowałam przełożenia na życie codzienne, na pracę - co to powinno być? Niestety, albo "stety", umiejętności i zainteresowań mam sporo i to dość odległych od siebie, nie jestem typem genialnego muzyka, który od dziecka wie, co będzie w życiu robił. Dostałam różnych talentów po trochu. Jednym z nich i miłością "od zawsze" był taniec, ale ... z różnych przyczyn nie rozwijany. Nie raz zadawałam sobie pytanie, po co mi Pan Bóg wpoił w serce takie zamiłowanie (i jeszcze do kilku innych rzeczy), skoro pomimo chęci, życie nie dało mi możliwości, aby je wykorzystać i rozwinąć?
I teraz nastał ten czas, gdy powolutku pewne fragmenty odpowiedzi na moje poszukiwania , zaczynają się wyłaniać z mroku. Ku mojemu zaskoczeniu - ale jakże cudownemu - znalazłam się we wspólnocie, w której zaczęliśmy tańczyć tańce modlitewne, a w miniony weekend mogłam wraz z kilkoma zaprzyjaźnionymi dziewczynami uczyć tej formy modlitwy niemal 200-osobową grupę uczestników II Krajowego Kongresu Zjednoczenia Apostolstwa Katolickiego. 


Byłam bardzo stremowana, ale tylko do czasu, gdy postawiliśmy pierwsze kroki, a potem to już tylko uczucie wszechogarniającego szczęścia. Nawet nie wiem, jak to opisać. Ktoś postronny może nie widzieć w tym niczego niezwykłego, jednak ja czuję, że to jest ważne. Czuję, że wreszcie wszystko zacznie się układać w jakąś całość. I nie o tańczenie tylko chodzi. Zaczyna być dla mnie zrozumiałe, dlaczego ja, niezwykle nieśmiałe dziecko, nigdy nie miałam problemu, by wyjść na środek sali i zacząć tańczyć, dlaczego pisałam pracę magisterską z historii tańca, dlaczego tak bardzo to lubię,  dlaczego los dwukrotnie zawracał mnie z drogi i kazał być nauczycielem (chociaż od tego uciekałam). Między innymi (bo wierzę, że to dopiero początek) po to, by teraz móc wziąć mikrofon do ręki i przed liczną publicznością nie spalić się ze wstydu i strachu, lecz znaleźć w tym radość i spełnienie. 



Pięknie jest móc robić to, co się kocha ze świadomością, że jest to dobre, że jest to zamierzone dla mnie przez Boga, że ma sens. Oddawać chwałę Bogu w tańcu? - niedawno nie wiedziałam, że tak można, a okazało się, że tak! Świadomość spójności i bycia na właściwej DRODZE daje mi uczucie błogiego spokoju. Nie dlatego, że będzie z górki i bez problemów, bo one zawsze będą, trudności i cierpienie nie omijają nikogo, ale mam poczucie, że Pan Bóg wziął sprawy w swoje ręce i nie pozwoli mi przespać reszty życia :) 



Dlaczego o tym piszę? Po pierwsze dlatego, że czuję taki wewnętrzny impuls. Chce mi się skakać, tańczyć, śpiewać, unosić w pląsach gdzieś pod sufitem, a najlepiej, to żeby wcale sufitu nie było ;)  Mam wrażenie, że energia rozsadzi mnie od środka, jeżeli nie dam jej spustu :) Po drugie piszę te słowa, jako świadectwo i zachętę dla innych, że warto szukać swojego powołania, że nie można wątpić i ustawać, odpowiedź przyjdzie w odpowiednim czasie. A po trzecie ku pamięci dla siebie samej, aby nie wątpić i nie ustawać :) Bo ja nadal nie znam odpowiedzi na pytanie po co tutaj jestem, ani co będę robiła za rok, czy dziesięć lat. Ale już sama świadomość, że zagadka zaczyna się rozwiązywać jest wspaniała. Chwała Panu!
Miniony Kongres, to oczywiście nie tylko wrażenia taneczne. Dwie rzeczy najbardziej utkwiły mi w pamięci. Prezentacja nowej internetowej szkoły wiary, do której link zamieszczę na blogu, gdy tylko ta strona wystartuje. Czekam na nią z niecierpliwością, bo nawet ta krótka prezentacja rozbudziła moją ciekawość, potrzebę poznawania i spowodowała, że z przyjemnością powróciłam do lektury Psalmów. A najważniejsza dla mnie nauka, którą mam nadzieję na długo zachować w pamięci i wcielić ją w życie, zmieściła się w jednym króciutkim i niezwykle celnym zdaniu ks. generała Jacoba Nampudakama: potrzeba "nauczyć się tracić czas dla Boga". 


To spotkanie kongresowe było też niezwykłym doświadczeniem ciepła, dobra, otwartości człowieka na człowieka. Czasami mam wrażenie, gdy słucham różnych wypowiedzi medialnych, czy przesłań na szkoleniach, w których uczestniczę, że otaczają mnie ufoludki a świat się do góry nogami wywraca. Nie można się dać takiemu myśleniu! Było mi dane obserwować i rozmawiać z tak wspaniałą, wartościową i normalną młodzieżą, że serce rosło w podziwie i wdzięczności  za nich.
I nie rozumiem tylko, dlaczego jedno krzywe spojrzenie, brak zainteresowania i zrozumienia ze strony bliskiej osoby, potrafi tę radość zakłócić :(

Spokojnej nocy Wam życzę, dziękuję za wszystkie przesympatyczne komentarze. Wasza obecność, to co robicie, czym się dzielicie, to też dowód dla mnie, że świat wcale nie jest taki zły, jakim się go przedstawia. Do następnego razu :)

P.S, A miały być tylko trzy zdania...

wtorek, 18 września 2012

Przygotowania do zup gotowania

Nie jestem wielką pasjonatką zup, jak jest to zjem, gotuję je raczej rzadko, ale przyznać muszę nieskromnie, że wychodzi mi to dobrze i zjadam zawsze z apetytem. Może to zasługa dodatków, które szykuję właśnie teraz, pod koniec lata, by mi służyły przez całą zimę?
Co roku kroję i mrożę dużo koperku i natki z pietruszki, by nie kupować potem tej sztucznej, szklarniowej. Suszę liście selera i lubczyku. Do zamrażarki wrzucam też kilka gałązek natki, a potem wykorzystuję ją do dekoracji potraw w galarecie. Podobno zwykła natka ma więcej walorów i witamin, niż naciowa karbowana, ale mi się taka bardziej podoba i już.
W ubiegłym roku zamroziłam też krojony szczypiorek (do sałatek super) oraz zrobiłam sól lubczykową (zmiksowane świeże liście lubczyku z solą) z myślą o rosołkach, których nie gotuję, więc wykorzystałam ją do różnych innych potraw, np. do mięs.


W tym roku wykonałam też mrożone "kostki rosołowe" według pomysłu Green Canoe, które zawierają w sobie lubczyk, pietruszkę, liście selera i trochę liści chrzanowych, ale ten ostatni dodatek chyba nie był najszczęśliwszy. U mnie przybrały kształt jabłuszek, a co się nie zmieściło w foremkach, powędrowało do słoiczka i stoi w lodówce - oliwa dobrze konserwuje, więc powinno się przetrzymać.
Świeże zioła z grządki warto też wykorzystać do aromatyzowania oliwy, którą potem stosujemy standardowo do smażenia, sałatek itp. Wyobrażacie sobie np. aromat placków ziemniaczanych smażonych na oliwie z dodatkiem ząbka czosnku? :)))
Na początek zebrałam akcesoria: oregano w dwóch odmianach, szałwię, rozmaryn, kwiat nagietka, papryczkę typu Kozi róg, którą posadziłam po raz pierwszy i nie bardzo wiem, co z nią teraz zrobić :)


Umyte i osuszone ziółka powędrowały następnie do butelek i zostały zalane oliwą z oliwek tak, aby nic nie wystawało, bo mogłoby się zacząć psuć. Teraz powinno postać kilka tygodni. A potem... niektóre szkoły mówią o tym, żeby zieleninę wyjąć, inne o tym nie wspominają, więc zrobicie jak uważacie.


Aż trudno uwierzyć, że kiedy robiłam te zdjęcia, dzień był bardzo pochmurny. Jakie złudzenie daje żółty i pomarańczowy kolor! Stwierdzam nie wiem który raz, że natura jest bardzo mądra - jesienią, gdy zaczyna być chłodniej, otacza nas ciepłymi barwami, żółtą, pomarańczową, czerwoną,   
dzięki temu zmiana aury nie jest może dla nas aż taka przykra. A próbowałyście kiedyś w rozpalone upałem południe patrzeć na dużą kępę żółtych kwiatów o intensywnym odcieniu? Uff, pot się z czoła leje ;)


Z malin można też zrobić ocet. Na ten pomysł wpadłam przypadkiem w ubiegłym roku, gdy po przygotowaniu kilku malin w sosie własnym, okazało się, że zawartość słoiczków zaczyna fermentować. Nalewki miałam już aż nadto, więc zalałam owoce octem winnym, po kilku dniach zlałam płyn do czystych butelek i do iść mam ciekawy malinowy dodatek do sałatek.



Od kilku lat "dosmaczam" też zupy jarzynką własnego wyrobu, która robię bez dodatku grzybów, chociaż wyobrażam sobie, że z nimi byłaby cudownie aromatyczna. W sierpniu i wrześniu jarzyny są najsmaczniejsze, dlatego uważam, że warto się nieco potrudzić, by ich cenne wartości smakowe zachować na dłużej.
Oto przepis - może którąś z Was zainteresuje, a może same robicie coś podobnego?

Składniki (wg oryginalnego przepisu z Kuchni polskiej, ale można oczywiście zrobić z mniejszej ilości, ważne są proporcje):
1 kg marchwi
1 kg korzenia pietruszki
1 kg białych części porów
1 kg korzeni liści selerów
1 kg cebuli
1 kg różyczek kalafiora
50 dkg świeżych, szlachetnych grzybów (kapelusze prawdziwków, podgrzybków, kozaków)

Dokładnie wypłukane i obrane jarzyny rozdrabniamy, przepuszczamy wraz z grzybami przez maszynkę do mięsa. Zmielone produkty delikatnie, ale dokładnie mieszamy z solą i od razu nakładamy do słoików, zakręcamy, nie pasteryzujemy. Przyprawę dodajemy do większości potraw - zup, sosów, farszu mięsnego, kotletów, zrazów.

Tyle przepis. Od siebie jeszcze dodam, że przyprawa jest naprawdę słona, więc trzeba ją dawkować uważnie, by nie przesolić potrawy. Sama nie odważyłam się zrobić jej z dodatkiem grzybów, bo brakuje mi w przepisie informacji, czy mają być surowe, obgotowane - może któraś z Was ma doświadczenie w tej sprawie? Z grzybami trzeba ostrożnie, więc skoro nie wiem, to chucham na zimne.


Na zakończenie chcę się podzielić niedawnym odkryciem - zupą z dyni. Owszem, gotowałam tę zupkę w ubiegłym roku, ale przepis, który poznałam teraz jest prosty, a smak REWELACYJNY!
Otóż, na oleju podsmażamy cebulkę, wrzucamy dynię pokrojoną w kostkę i też chwilę podsmażamy. Następnie zalewamy wodą tak, aby przykryła warzywko. Gotujemy, następnie miksujemy i to co najważniejsze: doprawiamy imbirem (tarty korzeń imbiru można dodać już wcześniej podczas gotowania), solą, pieprzem i koniecznie curry - uwiodła mnie ta zupa, rozpływała się w ustach :) Na przyjęciu było więcej pysznych potraw i tylko dlatego nie wylizałam gospodyni garnka do czysta ;))
Na stoliku prezentuje się moja dynka tegoroczna, jeszcze niedorosła, ale postanowiła wspiąć się po płocie i tam wyrosnąć, no to ma za swoje - pan pęd jej nie utrzymał, to i spadła. Właśnie przymierzam się do przerobienia jej na zupkę według powyższego przepisu., który i Wam polecam. Smacznego :)
Acha, zapomniałabym dodać - zupa z cukinii gotowana też tylko z dodatkiem cebuli i czosnku według przepisu, który podała Jadzia w komentarzach tutaj, też jest świetny. Nic, tylko zmienić zwyczaje i gotować jesienne zupki :)

wtorek, 11 września 2012

Miętowo będzie

Dzisiaj będzie o mięcie :) Ale nie o tym, że ktoś czuje do kogoś miętę, lecz o roślinkach z mojego ogródka.
Przez lata nie doceniałam tego zioła. Kiedyś dostałam sadzonkę, która rozrosła się w zastraszającym tempie, zagłuszając inne rośliny - to mnie zraziło do jej uprawy. Kilka lat temu "przeprosiłam się z nią", gdy przeczytałam gdzieś, że zapachu miętowego nie lubią myszy, a ja bardzo nie lubię mysz. Kupiłam więc czym prędzej sadzonkę i tym razem czekałam z niecierpliwością, by się rozrosła - wypadły akurat lata mokre i chociaż mięta lubi wilgoć, to widocznie nie aż tak bardzo, ale przetrwała. W tym roku natomiast ruszyła "z kopyta". Może dlatego, że jesienią dosadziłam jej dwie towarzyszki i teraz rywalizują ze sobą, która więcej miejsca zajmie?


 A te towarzyszki, to mięta pomarańczowa i czekoladowa. Poniżej wszystkie trzy w komplecie, od lewej: pieprzowa, pomarańczowa i czekoladowa.


Kupując miałam wątpliwości, czy rzeczywiście ten zapach posiadają. Jednak teraz bardzo się cieszę z tego zakupu. Zwłaszcza czekoladowa jest moją ulubienicą - przywodzi mi na myśl pastylki miętowe w czekoladzie, które bardzo lubię :) Lubię też kawę czekoladowo-miętową, której od dłuższego czasu nie mogę dostać w pewnym sklepie z kawami. Wpadłam więc dzisiaj na pomysł, żeby zaparzyć kawę z dodatkiem właśnie listów mięty czekoladowej i wiecie co, wyszedł bardzo fajny napój :) Będę sobie tak dogadzać częściej :)



W "Wielkiej księdze ziół" przeczytałam: "Hades zmienił ukochaną nimfę w miętę, aby uratować ją przed zemstą swojej zazdrosnej żony. Biblijni faryzeusze uważali miętę, koper i kminek za rośliny tak cenne, że pobierali od ich zbiorów dziesięcinę. Żydzi posypywali miętą podłogę w synagogach. Kilka wieków później Włosi to samo robili w kościołach, nazywając ją zielem św. Marii. Miętę jako symbol gościnności przedstawia Owidiusz, pisząc o parze wieśniaków Baucis i Filemonie, którzy czyścili nią naczynia przed podaniem gościom. (...) Rzymianie przyprawiali miętą wina i sosy."
Miętę suszę po trochu już od czerwca, każdą osobno. Mięta pieprzowa będzie dla zdrowotności, na niestrawność, dlatego dwie pozostałe dla urozmaicenia smaku i zapachu potraw. Może macie jakieś swoje ulubione przepisy z wykorzystaniem tego ziółka?


 Zrobiłam dzisiaj sałatkę z melonem, pomidorami, ogórkami, miętą i jogurtem kozim. Dla delikatnego zapachu można jej gałązkę dodać gotując bób lub fasolkę szparagową.




Jednym zapach miętowy się podoba, innym nie. Nie lubią jej podobno mszyce, więc warto ją sadzić wśród róż. A jeżeli chodzi o myszy, to w tym roku trafił mi się chyba jakiś egzemplarz bez powonienia, bo rozgościła się w domku na działce, pozostawiając ślad swojej bytności w postaci nadgryzionego mydła... Ciekawe co w tym tygodniu wymyśli?
Pozdrawiam serdecznie i życzę jak najdłużej tak słonecznej pogody, jak dzisiaj :)

sobota, 8 września 2012

Drugie śniadanie pod chmurką

Sobota powitała mnie ciemnymi, ciężkimi chmurami o poranku, ale po jakimś czasie wiatr zaczął je rozdzielać, a potem słońce zajrzało na chwilę do pokoju i powiedziało: dzień dobry, co się tak szwędasz z kąta w kąt, nie widzisz, że nowy dzień wstaje? Zmobilizowało mnie :) Ruszyłam "z kopyta", ogarnęłam nieco mieszkanko i jeszcze przed południem dojechałam na moje zielone "włości", akurat, by zjeść drugie śniadanie.


Też tak macie, że posiłek jedzony na świeżym powietrzu, niezależnie od tego jak by był zwyczajny, smakuje Wam jakby to były jakieś ambrozje? Pytanie kieruję oczywiście do mieszczuchów, bo te z Was szczęściary, które co rano mogą wychodzić z kawą do ogrodu, obiady jadać na trawie, a kolację na tarasie każdego dnia, chyba tak się tym nie ekscytują? A może się mylę?


Obrusik uszyłam wiosną sama, specjalnie na takie okazje. Wystarczy kawałek bawełny w ulubionym kolorze obszyć bawełnianą koronką, a już się robi weselej, kobieco i romantycznie.


Chwile spędzone z kawą czy herbatą i małym co nieco ;) na leżaku w otoczeniu przyrody, dają mi bardzo dużo radości. Nawet przeważnie czytać mi się wówczas nie chce, bo po co, skoro dookoła taki ciekawy spektakl: motyle i trzmiele robią rwetes wśród kwiatów, ważki zastygają w powietrzu (łobuzice, nie dały się sfotografować), ptaki wyśpiewują swoje arie, jakby stały na scenie w La Scali, kot przemyka cichutko i znienacka zagląda mi w oczy, czy przypadkiem nie mam dla niego czegoś do jedzenia, żaby ćwiczą skoki w dal, wiatr tańczy wśród traw, a chmury suną wypinając dumnie piersi w blasku słonecznych jupiterów. I pomimo tego nieustannego "dziania się", wypełnia mnie spokój, odpoczywam - czego chcieć więcej?





Deser prosto z krzaka? Smakuje wybornie :) Jestem zachwycona tą odmianą malin - Polka - posadzone ubiegłej jesieni, teraz uginają się pod ciężarem owoców, które są naprawdę dorodne i słodkie.



Fajnie, że mogę dzielić się z Wami tymi moimi małymi radościami :) Mam nadzieję, że i Wy miałyście dobry sobotnie czas :) Pozdrawiam bardzo serdecznie wszystkich zaglądających tutaj Gości, tych starych i tych nowych - dobrze, że jesteście :)


piątek, 7 września 2012

A może marynowane? oraz to i owo w okolicy

Ale zanim do kuchennych tematów przejdę, to wspomnieć muszę o bezinteresowności.
Przez lata powtarzałam, że wolę obdarowywać innych, niż sama przyjmować prezenty, no bo to frajda zrobić komuś przyjemność, a sama ... czułam się jakoś niezręcznie, tak jakbym na upominek nie zasługiwała... Wiem, wiem, niskiemu poczuciu wartości mówimy: adieu!
Ostatnio coraz częściej odkrywam, że również mi sprawiają niewysłowioną przyjemność upominki, prezenty, rozmaite oznaki pamięci i sympatii, a najbardziej te otrzymywane bez okazji, bez żadnych podtekstów, oczekiwań, z zaskoczenia, tak po prostu - żeby człek się uśmiechnął i poczuł radosny :)) Dziękuję, dziękuję za wszystkie! Dzisiaj natomiast chcę pokazać dwa z nich, których zupełnie się nie spodziewałam, a dzięki którym spełniły się moje drobne marzenia a mieszkanko nabiera klimatu.
Pierwszy z nich, to prezent od Maszki - przyszedł wiele tygodni temu, ale do dzisiaj uśmiecham się, gdy na niego patrzę - Maszko kochana, po stokroć dziękuję :)))


Jest to emaliowana mydelniczka w starym stylu, w kolorze lila-róż, który bardzo lubię i który świetnie współgra z kolorystyką mojej łazienki. Długo przymierzałam, gdzie będzie najlepsze dla niej miejsce - czy przy wannie, czy na ścianie, w końcu stanęła na umywalce, zastępując dotychczasową - dzięki temu kilka razy dziennie spoglądam na nią i myślę o tej dobrej duszyczce, która gdzieś tam z krańca Polski, znając mnie tylko wirtualnie i to od niedawna, postanowiła obdarować spontanicznie i bezinteresownie właśnie.


Drugi taki dar, to efekt ręcznej pracy pewnej znajomej mi już dłużej osoby - to wydruki rycin roślinnych, którymi zachwyciłam się czas jakiś temu w pewnej pięknej, Oliwkowej Kuchni, bo były takie, o jakich od dawna myślałam, szukałam... ale nawet gdy spotykałam tego typu obrazki, to były w danej chwili poza moim zasięgiem ze względu na cenę. 


Jeszcze nie wiszą, jeszcze muszą poczekać na właściwą oprawę i moją decyzję co do wyboru najodpowiedniejszego miejsca na ścianie, ale to nic, najważniejsza jest dla mnie świadomość, że są na świecie osoby, którym CHCIAŁO się zrobić coś miłego dla mnie. Drodzy B. i P., wiecie że o Was piszę - dziękuję, bardzo dziękuję :)))  
Może dzięki nim wyczaruję kiedyś taki zakątek, jak na poniższych fotografiach?


Pewnie nie zupełnie taki, bo chociaż wnętrze to zachwyca mnie od lat, to jednak sama nie wiem, czy bym się dobrze czuła otoczona aż tyloma przedmiotami w tak intensywnych kolorach. Jednak, gdy dzisiaj za oknem zimno, wiatr i deszcz, to patrzenie na tak ciepłe barwy i przytulny kącik sprawia mi ogromną przyjemność :)


Skoro już w jadalni jesteśmy, to stąd tylko jeden krok do kuchni - pora przejść do części praktycznej, czyli ciąg dalszy o tym, jak robię zapasy na zimę :) Otóż kolejny sposób na przedłużanie smaków lata, z którego chętnie korzystam, to różne marynaty. Uwielbiałam je zawsze i zawsze jadłam z wyrzutami sumienia, bo przecież ocet dla żołądka jest zabójczy. Zmieniło się jednak wszystko, gdy odkryłam ocet jabłkowy i poczytałam o jego dobroczynnym działaniu. Od tej pory marynuję i jem wszystko to, co lubię, ale wykorzystuję do tego tylko i wyłącznie ocet jabłkowy. Przepisy zostają te same, trzeba tylko zmienić proporcje wody do octu, gdyż ten jest 6-procentowy, a nie 10-procentowy, jak ocet spirytusowy. Robię tak od kilku lat i na razie nic mi się nie zepsuło, tak więc mogę ten sposób Wam polecić, jako równie smaczny, a zdecydowanie zdrowszy. Co więcej, ocet jabłkowy można zrobić samodzielnie w domu. Przepisy znajdziecie u Elisse lub tutaj. Ja korzystam z pierwszego przepisu z tą modyfikacją, że zamiast cukru dodaję miód i nie ścieram owoców, lecz wykorzystuję obierzyny z działkowych antonówek, które właśnie duszę na zimowe szarlotki. Co prawda moje drzewo antonówki mam wrażenie, że żegna się ostatnimi owocami wielkości rajskich jabłuszek, to jednak antonówka u mojej sąsiadki przetrwała nienaruszona i obecnie jest oblepiona jabłkami, jedna jej gałąź przewiesza się przez płot na moją stronę i tym to sposobem jestem zaopatrzona w pyszne i ekologiczne owoce :)



Czy myślicie, że to moje biedne drzewo ma jeszcze szansę przetrwać zimę?



Ale ja znowu o czym innym, a miało być o marynowaniu. Poprawiam się i podaję przepisy. Pierwszy będzie na korniszony, które również kojarzą mi się z dzieciństwem, z jesiennymi chłodami, z końcem sezonu na działce u Babci. Rodzice zawsze zbierali te ostatnie maleńkie ogóreczki i robili je w mocnej zalewie. U nikogo na rodzinnych przyjęciach takich nie widziałam, bo nie sposób kupić ogórków w rozmiarze xxxxxL, czyli o długości 2-4 cm. W tym roku posiałam ogórki na własnej działce i ponieważ się udały, to mogłam zebrać także takie maleństwa. Oto i one :)

Korniszony
Na zalewę potrzebujemy ocet jabłkowy i wodę w proporcjach 1:2, gotujemy je ok 5 minut z dodatkiem liści laurowych, cukru i soli (do smaku, mają być dość słodkie). Do słoiczków wkładami kilka piórek cebuli, kilka plasterków marchwi, trochę ziarenek gorczycy, pieprzu i ziela angielskiego, układamy ogórki, zalewamy gorącą zalewą. Następnie pasteryzujemy ok. 15 minut.


Papryka z miodem
Przepis na paprykę marynowaną jest bardzo podobny. Różnica polega na tym, że gotując zalewę dodałam ząbek czosnku, a do każdego słoika wlałam dodatkowo po ok. łyżeczce miodu i oliwy. Pierwszy raz robiłam paprykę, bo nigdy za nią nie przepadałam, skusiłam się ze względu na dodatek miodu, no i dlatego, że pan na straganie miał ją taką dorodną, w czterech różnych kolorach, więc wyobraziłam sobie jak ładnie będzie się prezentowała w słoikach i jako przystawka na stole :)


A na zakończenie znowu będzie o prezencie, bo zanim skończyłam pisać ten post, spotkała mnie kolejna niespodzianka - sprawiła mi ją Gabi przyznając ponownie wyróżnienie. Droga Gabi, czuję się wyróżniona do kwadratu ;) Dziękuję Ci serdecznie, bo takie docenienie zawsze wywołuje uśmiech na twarzy, a poza tym mam możliwość posłać ten uśmiech do innych dziewczyn w świat. Tym razem wyróżnienie wędruje do:
InkiBustaniMaszkiKasi i rozpoczynającej pięknie i inspirująco swoje blogowanie Niezapominatki. Cieszę się, że jesteście. Poniżej słodki obrazek dla Was do pobrania.


Pozdrawiam serdecznie i życzę wszystkim słońca i wypoczynku w ciągu całego weekendu :)


poniedziałek, 3 września 2012

Kiszone czy kwaszone?

No właśnie, ciekawa jestem, jak się u Was w domu mówi: kiszone czy kwaszone ogórki? A może jeszcze inaczej? U mnie zawsze były kiszone. Słowo "kwaszone" kojarzy mi się z tym, że trzeba je jakoś dodatkowo czymś zakwasić, a kiszenie odbywa się samo. Ale to moja własna etymologia tych wyrazów, więc bardzo proszę się na niej nie opierać :) A poza tym to ja dzisiaj nie o pochodzeniu wyrazów miałam pisać, lecz o kiszeniu, czy też kwaszeniu. Bo pora ku temu wyśmienita: stragany uginają się pod ciężarem różnorodnych i dorodnych, wygrzanych warzyw, na grządkach warzywników roślinki spieszą się by przed nadejściem chłodów wydać na świat jeszcze jak najwięcej warzywnych dzieci ku naszemu pożytkowi, więc spieszmy się, by z tych darów lata skorzystać jak najwięcej. A zimą dużo smaczniej, przyjemniej, taniej i zdrowiej będzie otwierać słoje z własnoręcznie przygotowanymi zapasami, niż kupować drogą, rachityczną i nafaszerowaną chemią, szklarnianą zieleninę.
A więc do dzieła!
Pisałam już kiedyś, że od kilku lat, odkąd zaczęłam praktykować posty warzywno-owocowe, rozpoczęłam też swoją przygodę z kiszonymi warzywami i to nie tylko ogórkami oraz kapustą. Obserwując w statystykach, kto do mnie na stronę trafia i czego szuka, dochodzę do wniosku, że potrzeba kiszenia i kwaszenia w narodzie jest, więc dzisiaj wychodzę jej naprzeciw i podzielę się dwoma moimi ulubionymi przepisami (nie licząc ogórków, które bezsprzecznie dzierżą palmę pierwszeństwa przez całe moje życie).

Kiszony kalafior
Kwiat kalafiora dzielimy na małe różyczki (wielkości mniej więcej śliwki węgierki), myjemy i obgotowujemy ok. 2 minut w lekko osolonej wodzie, następnie schładzamy w zimnej wodzie - dzięki temu zabiegowi nie zbrązowieje podczas kiszenia. Następnie wypełniamy nimi dość ciasno słoik/wek i zalewamy przygotowaną solanką, zrobioną w proporcji 5 dkg soli kamiennej na 1 litr przegotowanej wody. Do każdego litrowego słoika wlewam też łyżeczkę octu jabłkowego (w oryginalnym przepisie jest mowa o kwasku cytrynowym, ale odkąd poczytałam  o jego negatywnym wpływie na nasz organizm, to niemal całkowicie wyeliminowałam go z kuchni), zamykam wek i odstawiam na kilka dni na blat w kuchni. Mniej więcej po tygodniu wynoszę do komórki na przechowanie. 


Kiszone buraki naciowe - przygotowuję w ten sam sposób, co kalafiora, z tą jedną różnicą, że nie obgotowuję ich wcześniej, lecz surowe, pokrojone na ok. 2-centymetrowe kawałki, wkładam do słoików. Można też do nich dodać ziarnka pieprzu lub ząbek czosnku, ale nie jest to konieczne. 


Oba warzywka smakują mi same lub jako jarzyna do drugiego dania, można z nimi komponować sałatki i gotować zupy. Jak wszystkie kiszonki, wbrew temu co nazwa wskazuje, odkwaszają nasz organizm, oczyszczają, mobilizując ospałe jelita do pracy, wpływają na zwiększenie odporności, ładniejszy wygląd włosów i paznokci, i wiele, wiele innych dobroczynnych właściwości, ale o tym to już poczytajcie u znawców tematu. 

Na koniec jeszcze kilka ujęć z dzisiejszego spaceru i zmykam do moich słoików, bo pora je pozamykać, dzień zakończyć i pozwolić Morfeuszowi marzenia senne do uszka szeptać. 


Odnowiona fontanna w Ogrodzie Saskim w Warszawie.


Personifikacja historii - tamże.


A dla cierpliwych jeszcze ostatni sierpniowy bukiet z życzeniami dobrego tygodnia i miłych blogowych wrażeń oraz inspiracji :)


I niemal jesienne, ale jeszcze nie ostatnie róże :)


Dobranoc :)