sobota, 30 sierpnia 2014

Zachwyty i rozczarowania, czyli wystawa Zieleń to życie' 2014

Gdy dziś rano otworzyłam oczy, zobaczyłam szare niebo, a kiedy wyjrzałam przez okno - mokre ulice. Czyżby i w tym roku w dniu wystawy miało być deszczowo? - pomyślałam. Czy znowu przyjdzie mi przeskakiwać przez kałuże w drodze do budynku Expo? Zaokienna szarość przyczyniła się do dłuższego, niż planowany, poranka i opóźnionego wyjścia z domu. Kilka przystanków przejechanych autobusem i już szłam cichą uliczką, mijając znane od lat budynki. Niebo nade mną stawało się stopniowo coraz bardziej błękitne, dając nadzieję, że nie będzie powtórki mokrej aury z poprzednich lat.


Przy kasie zaskoczenie - tuż obok Danusia z Ogrodowiska. Serducho zadrgało radośnie i ... wrodzona nieśmiałość nie pozwoliła na uśmiechnięte "dzień dobry"... Jak ja żałuję!~
A potem było już królestwo - roślinne :)
Zwiedzanie tradycyjnie rozpoczęłam od roślin konkursowych. Jednak te nagrodzone nie przyciągnęły w tym roku tak bardzo mojej uwagi. Wydawały się być zmęczone kilkudniowym wystawieniem na ludzkie spojrzenia przy sztucznym świetle, osowiałe, wyblakłe. Bujny i strojny był niewątpliwie clematis Maria Skłodowska Curie, tegoroczna nowość pana Szczepana Marczyńskiego.


Czy widzicie te delikatnie zielone przebarwienia na płatkach? Śliczne :)


Róży Capricia przyjrzałam się z bliska, gdyż lubię odmiany z serii Renaissance. Niestety, wydaje się, że nie były już w szczytowej formie.


Gdy fotografowałam różany krzew, wzrok mój przyciągnęły drzewa - judaszowiec kanadyjski Ruby Falls o pięknie przebarwionych liściach i zwisających gałązkach (byłam przekonana, że to pnącze) oraz stojący zaraz za nim "na baczność", zwarty dąb błotny Green Pyramid.


Jeszcze rzut oka na drobne i gęste różane kwiatki Airbrush i już wchodzimy na wystawę.


Wewnątrz hali wystawowej zrobiło się gwarno, zielono, pachnąco i dość tłoczno. Wzrok z przyjemnością prześlizgiwał się  po kolejnych strojnych stoiskach, a mój aparat, jak na złość, zaczął alarmować słabość baterii...



Funkie, to jedne z moich ulubionych roślin, jestem jednak raczej fanką tych o dużych liściach. Maleństwo z powyższego zdjęcia o wyciągniętych prosto w górę listkach o jakże pasującej nazwie Praying hands zauroczyło mnie tak bardzo, że przykucnęłam by je sfotografować. Ma coś w sobie, prawda? :)





Stoiska prezentowały się pięknie, ale dość... zwyczajnie. Czasami coś jednak przyciągało bliżej, jak w przypadku tej dorodnej liriope na powyższym zdjęciu. Czytałam o tej roślinie wielokrotnie, lecz po raz pierwszy miałam ją okazję zobaczyć na żywo. Cudna jest, taki duży szafirek :) Lubi stanowiska półcieniste, wilgotne, żyzne i lekko kwaśne. Zapragnęłam spróbować jej uprawy. Razem z jasną żurawką i pomarańczową trytomą w tle, tworzyły piękną kompozycję.


Obok trytomy ściele się siwo wybarwiona brunnera, a za nimi zdrowo wyglądające magnolie: zjawiskowa Old Port i zeszłoroczna królowa Genie. Na poniższym zdjęciu widać zaś kolumnową nowość Isis, nagrodzoną złotym medalem, która jest tak wysmukła, że nie udało mi się jej ująć całej w kadrze, tylko "do pasa" ;)



Najbardziej inspirującym stoiskiem było dla mnie stoisko Szkółki Szmit. Tworzyła je lekka i dynamiczna kompozycja wzdłuż ogrodzenia - myślę, że z powodzeniem można przynajmniej część zestawień zastosować we własnym ogrodzie.


Całość wygląda bardzo sielsko, świeżo i romantycznie.


Wśród prezentowanych piękności m.in. ostróżka La Boheme o oryginalnym wybarwieniu.





A oto i drugie stoisko przyciągające uwagę swoją oryginalnością i nagrodzone Złotym Wawrzynem.


Pomyślane zostało, jako zielony salon w dawnym stylu, gdzie na półkach kredensu stoiczki z domowymi przetworami mieszały się z doniczkami pełnymi roślin. Nic, tylko zasiąść przy stole okrytym babciną serwetą i popijając herbatę z płatkami róż (ktoś zapomniał o serwisie w różyczki?), upajać się otaczającymi widokami.



Najpiękniejsze, najdorodniejsze okazy róż znalazłam w stoisku szkółki Kierzek - myślę, że warto zainteresować się ich ofertą.


A ten dereń był wystawiony wyraźnie na pokuszenie tuż przy przejściu - miałam ogromną ochotę spróbować smaku jego kolorowego owocu ;)



Nieco zmęczona spacerem i skuszona widokiem wiklinowego kącika, poszłam szukać wytchnienia w ogrodzie pokazowym na zewnątrz budynku. A tam za osłoną wysokich traw znalazłam ławeczki zapełnione gośćmi wystawy, którzy wśród kanapek i termosów dzielili się wrażeniami z tego, co widzieli i zakupili. Niebo przejaśniało, zrobiło się ciepło - istna sierpniówka :)



Ta zielona kanapa była niezwykle kusząca :)


Po chwili błogiego oddechu i wizycie na kiermaszu, przeniosłam się do sali wykładowej. W tytule posta napisałam o rozczarowaniach... one dotyczyły właśnie tego punktu programu. Nastawiłam się na robienie notatek, tak jak rok temu, ale nie usłyszałam nic nowego, czym mogłabym się z Wami podzielić. Pani Katarzyna Celmer-Warda opowiadała dość ciekawie o trzmielach i sądzę, że dzięki niej spróbuję rozpoznać, który z gatunków odwiedza mój ogródek. Natomiast druga z prelegentek, pani Joanna Włodkowska van Ommen, zachęciła mnie do kupna książki jej autorstwa "Ogród z charakterem. Jak go stworzyć". Album zawiera niewątpliwie piękne zdjęcia, co do treści zaś mam pewne obawy, że temat omówiony jest zbyt powierzchownie, ale to się okaże po lekturze.
Cóż, może za dużo wymagam, to nie był przecież dzień dla profesjonalistów ;)


Przed odejściem jeszcze kilka zdjęć uroczych kompozycji florystycznych i trzeba było wracać do domu.



Mimo, że spędziłam na wystawie pięć godzin, to czuję niedosyt i bardzo już czekam na kolejną :) Atmosfera miejsc, w których zbierają się pasjonaci (i to takie tłumy) jest niepowtarzalna!

Mam nadzieję, że w pewnym stopniu przybliżyłam Wam klimat tego miejsca, a może kogoś zachęciłam do odwiedzenia kolejnej wystawy, niekoniecznie tej warszawskiej?

Pozdrawiam ciepło, życząc słonecznej niedzieli spędzanej w naszych ulubionych ogrodach :)
Doranma

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Marynujemy wiśnie

Niewiele by brakowało, a przegapiłabym koniec sezonu wiśniowego. Tak się przyzwyczaiłam do tego letniego bogactwa owoców na straganach, że dopiero kilka dni temu dotarło do mnie, że wkrótce wielu z nich już nie będzie. A przecież zimą obiecałam Wam przepis na marynowane wiśnie! - o, tutaj.


Przepis znalazłam w książce Lucyny Ćwierczakiewiczowej, do której bardzo lubię sięgać: "Jedyne praktyczne przepisy konfitur, likierów, marynat, ciast itp." Stare przepisy dają mi poczucie ciągłości, przynależności, łączności z pokoleniami przodków. Uwielbiam według nich gotować i wyobrażać sobie, że oni też tak jedli :) Oczywiście rzadko udaje się zrealizować jakiś przepis dosłownie, najczęściej trzeba wprowadzić modyfikacje, więc zabawa przy tym jest jeszcze lepsza :) A pani Lucyna znana była z tego, że gotowała słodko, z założenia więc pomniejszam podawaną przez nią porcję cukru przynajmniej o połowę. Tak też było w przypadku przepisu, który za chwilę, tym bardziej, że zastosowałam fruktozę, słodszą, ale ponoć o niższym indeksie glikemicznym, niż biały cukier (sacharoza). W roli zamiennika świetnie sprawdziłby się też ksylitol.


Do drylowania użyłam urządzenia z panieńskiej kuchni mojej Mamy, które prezentuję na powyższym zdjęciu. Czy ktoś jeszcze takie ustrojstwo pamięta? ;)

Ale zacznijmy od oryginału:
Piękne, dojrzałe czarne wiśnie lub tak zwane hiszpanki, obrać z korzonków, włożyć w wazę lub słój kamienny, polać przegotowanym i ostudzonym octem, biorąc na garniec wisien 2 funty cukru i kwartę octu. Na drugi dzień odlać ten ocet, przegotować i zalać ciepłym. Na trzeci dzień powtórzyć przegotowanie, wsypać kilkanaście goździków i gorącym polać wiśnie. Czwartego dnia można przelać do szklanego słoja, obwiązać pęcherzem i zachować w suchej piwnicy lub spiżarni. Ocet nie potrzebuje być najmocniejszy, ale jednak dobry.

No i jak, nabrałyście ochoty na to przetwórstwo? :) Dla ułatwienia podaję przeliczniki miar stosowanych w powyższym przepisie:
garniec = 4 kwarty = 3,77 litra (zaokrąglam do 4)
funt = 40 dkg
kwarta = 1 litr



A teraz moje proporcje: na litr wydrylowanych owoców 1/4 litra octu jabłkowego 6-procentowego i 8 dkg fruktozy (w przypadku zwykłego cukru oscylowałabym między 15 a 20 dkg, zależnie od upodobań smakowych). Zachowałam 3-dniową procedurę zalewania coraz cieplejszym octem, po wystudzeniu garnek przechowywałam w lodówce. Trzeciego dnia wiśnie rozłożyłam do słoiczków, a po zalaniu ich wrzącym octem zapakowałam pod kocyk, by się zamknęły. I to już :)


Lubię takie przepisy, w których czynności można rozłożyć na kilka dni, bo dzięki temu nie muszę wygospodarowywać specjalnie czasu na przetwarzanie - podgrzanie octu i zalanie nim owoców można spokojnie wykonać między innym codziennym gotowaniem. Najwięcej czasu zajmuje samo przygotowanie owoców i potem zapakowanie do słoików. Ile? Wszystko zależy od ilości przerabianych owoców, osobiście lubię działać na małych porcjach. Ocet, który zostanie zimą wykorzystuję jako dodatek do różnych sałatek, bo jest smaczny i znacznie zdrowszy od spirytusowego.


Mam nadzieję, że się nie spóźniłam z tym swoim przepisem i że w tym tygodniu będzie można jeszcze kupić wiśnie, w najgorszym wypadku zachowajcie przepis na kolejny rok. Ciekawa jestem kto się na niego skusi - dajcie znać jak Wam poszło :)


Kuchenne pozdrowienia ślę :)
Doranma

niedziela, 17 sierpnia 2014

Smak lata w szklance w niedzielny poranek

Niedzielne poranki bywają niespieszne, z dłuższym polegiwaniem w pościeli, czy kulinarnymi eksperymentami pozbawionymi niespokojnego zerkania na kuchenny zegar. Czasami.


Dzisiaj sen opuścił mnie za wcześnie, nie pozostawiając jednak w zamian ładunku energii. W życiu nie ma próżni, więc marzenia senne zastąpiły myśli różnorakie wdzierające się do głowy. Niegroźne na szczęście :) Wspominając działkową sobotę, łamiąc głowę nad tym, co gdzie posadzić i planując działania na przyszłość, przypomniałam sobie o torbie świeżych pokrzyw, które przywiozłam wśród innych ogrodowych plonów. Zastanawiałam się, jak ten cenny zasób sensownie wykorzystać. Znowu suszenie? Nie, mam już zapas na herbatkę na całą zimę. Myśl o zupie i potrawce niczym szpinak nie pobudziły moich kubków smakowych. Sok byłby najzdrowszy, ale niesmaczny i trudno osiągalny przy użyciu mojej sokowirówki. A może by tak ten parzący skarb w coś "opakować"? Jak pomyślałam, tak ruszyłam do kuchni.


Najpierw dużą garść ziela dokładnie umyłam upewniając się, że ani ślimaczej młodzieży, ani gąsiennic motyli lub biedronek nie ma już na liściach. Włożyłam do blendera, wlałam 3/4 szklanki przegotowanej wody i zmiksowałam. Żywo zielony napój powędrował następnie na sitko, by oddzielić pozostałe "farfocle". Z kolei do blendera wkroiłam dojrzałego banana, dodałam garść jeżyn, łyżeczkę miodu, sok z połówki cytryny i przecedzony napój pokrzywowy. Znów włączyłam blender na kilkadziesiąt sekund. Kolor i smak okazały się całkiem przyzwoite : ) Smakując mój koktajl wymyślałam kolejne zestawienia. Zamiast jeżyn można przecież użyć poziomek, malin, nektarynek i innych letnich owoców, a wodę zastąpić ulubionym mlekiem roślinnym. Można też przecedzić koktajl dopiero na koniec, by pozbyć się nie tylko resztek pokrzyw, ale i jeżynowych pestek. Myślę, że tym razem nie zmarnuję dobroczynnego, pokrzywowego zbioru :)


Pozostałe jeżyny przerobię zaraz na sok na zimę, bo zbierane wczoraj między jednym deszczem a drugim, nie mogą już dłużej czekać. Tak więc ja wracam do kuchni, a Wam życzę spokojnej i niespiesznej niedzieli :)
Doranma


sobota, 9 sierpnia 2014

Słodki zapach lata


Południe, rozgrzane powietrze wibruje. Cisza. Ptaki zmęczone upałem pochowały się w koronach drzew. Ludzie szukają cienia. Czasami zabrzęczy owad, uparta mucha, zaszczeka w oddali pies. W powietrzu unosi się zapach, słodki, delikatny, dobrze znany. Przymykam powieki. Jestem w letnim ogrodzie Babci, gdzie wzdłuż jednego boku gazonu (czy ktoś jeszcze używa tego słowa?) posadzono rząd jasno różowych floksów o mocnych płatkach. Za parkanem u sąsiadów jest ich więcej, w różnych kolorach. Pachną. Z radia płynie melodia hejnału, jest dwunasta. Otwieram oczy. Jestem w swoim ogrodzie trzydzieści lat później. Gorące powietrze tak samo drga, jak przed laty. Dobiegają mnie stłumione dźwięki radia, jak wtedy. Wstaję, wychodzę z bezpiecznego cienia ganku na rozgrzaną sierpniowym słońcem ścieżkę. Zapachy - jak ja je lubię! Floksy i lilie, to ostatnie mocno pachnące kwiaty w sezonie. Skoro pachną, to znak, że do jesieni, jakby ciut bliżej. Przechadzam się po ogrodzie, który teraz jest w swojej szczytowej formie, zarośnięty, wypełniony kolorami, przytulny. Moje floksy nie rosną grzecznie w rządku, jak u Babci. Przez długie lata musiałam się wyzwalać z takiego geometrycznego widzenia ogrodu, nadal z tym nawykiem walczę. Odruchowo wszystko bym równała "pod linijkę" mimo, że podobają mi się nieregularne rabaty, wijące się ścieżki, tajemnicze ogrodowe wnętrza. Ech, nawyki ;)

 

 

Moje floksy rosną w nieregularnych grupach, mieszając się z innymi bylinami i krzewami. Dusza kolekcjonera nie pozwala poprzestać na jednej odmianie, więc każda kępa jest inna. Nie przepadam za dwukolorowymi odmianami, więc większość z nich ma jednorodnie wybarwione płatki. Są dzielne, przetrwały powodzie, dają sobie radę podczas upałów, na mączniaka, który niszczy  ich dolne liście skuteczny okazał się napar ze skrzypu. Rozsiewają się same. Autorzy ogrodniczych podręczników radzą, aby się pozbywać samosiejek, jako mniej wartościowych roślin. Faktycznie, rosną wyższe i mają mniejsze kwiatostany, ale dla mnie i tak najważniejszy jest zapach, a tego im nie brakuje, więc zostają. Staram się, by co roku było ich więcej, co uszczęśliwia nie tylko mnie, ale i motyle. I podobno są jadalne :)



A w wazonie? Uchodzą za kwiaty nietrwałe, na dwa dni. W tym roku jednak zauważyłam, że jeśli ich nie ruszać, nie zmieniać im wody, to wytrzymują dłużej perfumując mocno cały pokój. Poniżej jeden z bukietów zaraz po ścięciu  i pięć dni później. Kolory nie są przekłamane, one naprawdę tak mocno się przebarwiły!



Obecnie większość odmian jest po pierwszym kwitnieniu. Przycinam je także niepodręcznikowo, bo nie 15-20 cm nad ziemią, lecz nad pierwszymi nowymi przyrostami, które pojawiają się w kącikach starych liści. Wiem, że wkrótce znowu obdarzą mnie kwiatami, mniejszymi, lecz pachnącymi do października.
A Wy macie w swoich ogrodach te rośliny? Lubicie je?


Mam wrażenie, że to ostatni prawdziwie letni, upalny weekend. Chociaż dziś rano świat spowiły jesienne mgły, a słońce długo nie mogło się przebić, to jednak potem mieliśmy cudowny dzień. Nie przepadam za wysoką temperaturą, ale lato mogło by jeszcze nas porozpieszczać ze dwa miesiące :) Korzystajmy więc pięknej niedzieli, która przed nami :)

Pozdrawiam i do następnego razu :)
Doranma