Zaatakowana zostałam wczoraj (z sukcesem niestety) przez owady o haniebnych, krwiopijczych zamiarach. Niby nie nowina, wystarczy, że się pojawię na działce czy w lesie, a już mnie coś gryzie, jednak z tymi wczorajszymi przedstawicielami owadziego światka nie lubię się szczególnie i każde spotkanie pierwszego stopnia zapisuje mi się na długo w pamięci. Potocznie mówię o nich muchy końskie, a jak się nazywają naprawdę, kto to wie. Nie o nazwę przecież tutaj chodzi, lecz o skutki. O piątej nad ranem obudził mnie rwący ból w nodze, swędzenie, pieczenie. Potykając się. nieprzytomnie otwierając oczy do połowy (a może tylko na 1/4 szerokości?) dobrnęłam do łazienki, złapałam cosik na szybki kompres i znów wskoczyłam do łóżka. Nie powiem, na trochę pomogło. Jednak potem dzień cały uatrakcyjniony miałam bólem i powiększającą się opuchlizną, utrudniającą założenie buta. Dlatego, gdy wreszcie we wczesnych godzinach wieczornych zakończyłam niedzielne spotkania towarzyskie i duchowo-rozwojowe, wróciłam do domu i oddałam się lenistwu. A żeby mi się przyjemniej leniuchowało, to zadbałam o zadowolenie mojego podniebienia i potrzeby estetyczne.
Tak więc z opatuloną kompresem nogą usadowiłam się wygodnie na kanapie, zajadając się moimi ulubionymi czarnymi malinami z dodatkiem poziomek ułożonymi na pierzynce z bitej śmietany (oj, jakie dobre :)), popijam różaną herbatkę i przeglądam ulubione czasopismo wnętrzarskie. A żeby te chwile zatrzymać na dłużej, postanowiłam zrobić szybką dokumentację zdjęciową.
Dzisiaj w wazoniku, ale wczoraj jeszcze na rabatce - moja pierwsza w tym roku dalia prezentuje się tak:
Trochę różu, koronki i robi się bardzo kobieco, prawda?
Jeżeli ktoś czarnych malin nie próbował i ma miejsce w ogródku, to warto posadzić na próbę jeden krzaczek. Trudno opisać, czy przyrównać ich smak do smaku jakiegoś innego owocu. Jest bardzo charakterystyczny, a ja lubię je bardzo. Mam ich co roku tylko symboliczną ilość, ot tak, żeby poskubać z krzaczka lub zjeść, jak dzisiaj małą miseczkę. Z racji moich rzadkich wyjazdów, przeważnie kończy się na jednokrotnym zbiorze, bo pozostałymi zajmują się muchy i inne owady, którym malinki najwidoczniej również bardzo smakują. Ale i tak uważam, że warto je mieć. Są dość żarłoczne, a ja dotąd nie dogadzałam im specjalnie. W ubiegłym roku jednak podłożyłam nawóz, dzięki czemu w tym jest wyraźnie więcej owoców, zbierałam je już dwa razy, a zapowiada się, że i za tydzień będzie co do brzuszka wrzucić. Zachęcona, posadziłam wczoraj kolejny, trzeci krzaczek (polowałam od jesieni, nie tak łatwo jest dostać sadzonki, ale w końcu się udało) i wkrótce po wycięciu pędów, które owocowały powtórzę nawożenie. Zachęcam do uprawy i konsumpcji :)
A na zakończenie chcę jeszcze podziękować za wyróżnienie, które stało się udziałem moim i mojego bloga - obdarowała mnie nim Gabi, autorka fantastycznego bloga i właścicielka pięknego, inspirującego ogrodu z niezliczoną ilością (Gabi, liczyłaś? ;)) gatunków roślin i kwiatów. Dziękuję serdecznie, czuję się prawdziwie wyróżniona :)
W wyróżnieniach jeszcze fajniejsze niż otrzymywanie, jest chyba ich przekazywanie dalej - robię to z prawdziwą przyjemnością. Wyróżnić dziś pragnę:
Xymcię zamieszkującą sekretny ogródeczek :)
Inkę, bo tak pięknie w jej zielonym gaju wśród kwiatków, bratków i stokrotek :)
Kasię za konsekwentne dążenie do realizacji pięknych marzeń,
Adę za masę bezpretensjonalnych inspiracji oraz
Snow za poczucie humoru :)
Drogie Panie, przyjmijcie proszę ode mnie ten skromny podarunek i jeżeli taka Wasza wola, przekażcie go dalej kolejnym osobom (nie więcej niż 10).
Pozdrawiam serdecznie i do następnego razu :)