wtorek, 25 października 2011

Jesień jest moja :)

Tak, tak, wielokrotnie słyszę z różnych stron narzekania, że lato minęło, że znowu jesień, zima... że do wiosny tak daleko ... A ja lubię jesień :) Pamiętam, że w szkole podstawowej pisało się wypracowania o ulubionej porze roku. Wszyscy pisali o wiośnie lub lecie, a ja - może trochę na przekór? - o jesieni. Ale to nie tylko z przekory. Od dziecka czułam się o tej porze roku jakoś tak najbardziej "u siebie". Mówi się, że lubimy tę porę roku, w której przyszliśmy na świat. W moim przypadku to się zgadza!
Jesień zachwyca mnie swoimi kolorami, szelestem liści, ciepłem słońca, które jest teraz takie przyjazne, optymistyczne, ciepłe - nie praży, nie wyciska "siódmych potów", lecz napawa otuchą, sprawia, że buzia się uśmiecha i wystawia na powitanie tych miłych promieni. Jesienią ogarnia mnie spokój, poczucie bezpieczeństwa i oczekiwanie na coś pozytywnego, co przede mną. I tak jest faktycznie, że we wrześniu i październiku niemal co roku spotykają mnie ważne, dobre zdarzenia. Jesienią odpoczywam po skwarze lata. Co prawda lata trochę mi żal ze względu na gasnący ogród i długie, widne, ciepłe wieczory, ale... jesień jest magiczna i już! A poza tym stąd bliżej do wiosny :)


Weekend miałam bardzo pracowity - to nie nowina :) Ale za to jaki przyjemny: sobota spędzona na konferencji, podczas której odebrałam też swój świeżuteńki dyplom, a niedziela w ogródku przygotowywanym już niestety do zamknięcia sezonu.


Znalazł się również czas dla dyni - po miesiącu leżakowania na balkonie nareszcie trafiła do garnka.


Pestki obowiązkowo odłożyłam do suszenia na kaloryfer, a kilka na nasiona na przyszły sezon, gdyż kolor tej dyni był wyjątkowo intensywny. Następnie wzięłam się za wykrawanie kawałków w kształcie walca do zamarynowania (w occie jabłkowym), a z wycinankowych resztek powstał dżem i zupa doprawiona curry, z grzaneczkami.


Ta pływająca kropelka, to olej lniany, który dodaję już na talerzu, gdyż zupy gotuję zazwyczaj na wywarze z samych jarzyn, bez tłuszczu. Zupka była ciekawa w smaku, aczkolwiek mnie nie "powaliła". Natomiast dżem... niebo w gębie, palce lizać :)))


Posłużyłam się przepisem Lucyny Ćwierczakiewiczowej zaczerpniętym ze wznowienia z 2004r. jej poradnika "Jedyne praktyczne przepisy konfitur, likierów, marynat, ciast itp.", którą to pozycję eksploatuję dość regularnie i namiętnie. Oczywiście każdy przepis trzeba zmodyfikować, gdyż szanowna pani Lucyna słodziła przetwory bardzo obficie i moje podniebienie tej słodyczy by nie zniosło. Nic też dziwnego, że współcześni jej warszawiacy wspominali ją jako osobę otyłą, która u kresu życia nie opuszczała już mieszkania, gdyż nie mogła z racji tuszy chodzić po schodach. Ale że mistrzynią kuchni w swej epoce była, to temu nie da się zaprzeczyć.
Wracając jednak do samego dżemu, to wyjątkowy smak zawdzięcza on dodatkowi kawałka startego korzenia imbiru oraz soku wyciśniętego z cytryny. Pycha! Od kilku więc dni zajadam kanapki z dżemem na śniadanie, obiad, kolację ... : ) Rozkoszuję się przy okazji myślą, że i sto lat temu ktoś się takimi pysznościami raczył, a taka świadomość zawsze podnosi przyjemność jedzenia i rodzi ciepełko wzruszenia w sercu :)


Szczerze polecam :)
D.

2 komentarze:

  1. No to byle do jesieni:-). Też bardzo lubię zapachy , kolory, to jesienne światło i jakieś takie widoczne spowolnienie. Moja mama mówiła ,że to starzy ludzie nie lubią jesieni bo ma to związek z jesienią życia na którą mało kto wyraża zgodę. Czyli wypada się cieszyć,żeśmy młode jeszcze. Jak widzisz, zaczęłam twojego bloga od podstaw bo jakoś do tej pory nie miałam czasu na to . Zgadzam się ,z tym ,że nie ma przypadków . Ktoś powiedział ,że przypadek to jeszcze jedno imię Boga. Będę się inspirowała u Ciebie. Już to widzę. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapamiętam sobie to powiedzenie" "przypadek to jeszcze jedno imię Boga" - podoba mi się. A Ciebie zapraszam, zapraszam jak najczęściej :)

    OdpowiedzUsuń