Jak szybko przeleciały ostatnie dwa tygodnie! Wiele się działo, materiału mam na kilka postów, ale obiecałam Wam ostatnio moje róże, więc dzisiaj będzie o nich. Mijający powoli sezon zdecydowanie należał w ogrodzie do róż! Od ubiegłego roku moja kolekcja powiększyła się z kilku do ok. 40 krzewów. Wiem, że to nie będzie koniec, bo hodowanie róż po prostu wciąga :) Żałuję, że mogę je oglądać tylko raz w tygodniu, a często było tak, że szczyt kwitnienia przechodził mi "koło nosa", czyli w środku tygodnia, w sobotę zaś oglądałam już rozłożone szeroko kwiaty i opadające płatki. Za to co tydzień miałam nowy różany bukiet w domowym wazonie, dlatego uważam, że warto oddać tym kwiatom nieco miejsca w ogrodzie. Delikatny różany zapach dobiegający nozdrzy tuż po przebudzeniu - niezastąpiony!
Niedostatki bezpośredniego kontaktu z kwiatami uzupełniają w jakimś stopniu ich zdjęcia, których częścią chcę się dzisiaj z Wami podzielić - zapraszam na różaną, wrześniową przechadzkę :)
Zacznę od tych o żółtych kwiatach, których mam najmniej, bo tylko cztery: bezimienna na powyższym zdjęciu o pięknych kapuścianych główkach, Słońce, Frezja i Graham Thomas. Żółty jest dla mnie trudnym kolorem, staram się więc, aby było go niewiele na moich biało-różowo-niebieskich rabatach. Jednak są rośliny, z których nie potrafię zrezygnować, nawet jeżeli swą barwą zaburzają harmonię - no bo jak tu się nie zachwycić takimi wesołymi słoneczkami? :)
Niektóre odmiany kwitły bardzo obficie w czerwcu, by potem przez całe lato odpoczywać i teraz zebrały siły do kolejnego bogatego kwitnienia (Słońce). Inne kwitną cały czas od kilku miesięcy (Graham Thomas, Louise Odier), jeszcze inne - i takich jest najwięcej - po pierwszej eksplozji kwiatów co jakiś czas powtarzają kwitnienie, ale tylko z pojedynczych pąków, jak m.in.Therese Bugnet na poniższym zdjęciu.
Różnych odcieni różu jest u mnie zdecydowanie najwięcej...
Moja zdecydowana faworytka - kapuściana róża Mazowsze.
Lubię zestawiać zdjęcia dwóch róż, które kupiłam jako tę samą odmianę - powyższe ujęcia pąków pokazują wyraźnie, że obie nie mogą być odmianą Mazowsze ;)
I kolejna moja ulubienica - prawdopodobnie Gloria Dei - nie podpisana przy zakupie, ale jej cechą charakterystyczną jest to, że każdy kwiat jest inaczej wybarwiony! Uwielbiam :)
Inne odmiany, które mnie urzekły w tym roku, to kremowa Chopin i zielono-różowo-kremowa Eden. Niestety, to ich pierwszy rok w ogrodzie i na razie kwitły skąpo, ale ponieważ jeszcze ponad miesiąc ciepłej jesieni przed nami, to może doczekam się jakiegoś ich kwiatka?
Znajdziecie też u mnie troszkę kwiatów czerwonych, bordo, a nawet pomarańczowych.
Zdecydowanie najbardziej pociągają mnie pastelowe barwy kwiatów, dlatego lubię te kremowe i morelowe - postaram się, by za rok było ich więcej.
Angielskie piękności - szkoda, że nie czujecie jak słodko pachną!
Na niektórych zdjęciach widać, że część róż zaatakowała czarna plamistość. Latem pryskałam krzewy wyciągiem ze skrzypu i myślę, że zabiegi te spowolniły nieco rozwój choroby. Nie zamierzam wprowadzać do ogrodu żadnych środków chemicznych. Mam nadzieję, że w następnych latach, gdy te młodziutkie krzewy zaaklimatyzują się dobrze i wzmocnią, staną się też odporniejsze na grzyby. To raczej naturalne, że z upływem sezonu krzewy róż ogałacają się od dołu. Ja sadzę swoje wśród bylin, bo tak lubię, Ma to i tę zaletę, że nie widać dolnych gałązek róż pozbawionych liści. Z drugiej strony zbyt duże zagęszczenie na rabacie może sprzyjać rozwojowi chorób grzybowych. Trzeba więc na pewno znaleźć równowagę i eksperymentować :)

Na powyższym zdjęciu jest osiem kwitnących krzewów różanych, trudno je jednak rozpoznać wśród innych roślin. Z czasem, gdy krzewy się rozrosną i będą kwitły obficie, staną się również bardziej widoczne w rabatowym buszu. W tym roku dwa młode krzewy zaskoczyły mnie swoim silnym wzrostem, a była to Louise Odier oraz Baron Girod de l'Ain. Ta ostatnia skończyła kwitnienie w lipcu na gałązkach o wysokości ok. 60 cm, po czym wypuściła trzy nowe pędy mające obecnie przeszło trzy metry! Ciekawa jestem co ta alpinistka pokaże w przyszłym sezonie ;) Dodam jeszcze, że według internetowego opisu różyczka miała mieć 1,5 metra wysokości i pędy z niewielką ilością kolców - hmm, ciekawe, co by autor powiedział na widok mojego okazu ;)

Sama nie wiem, czemu tak długo opierałam się urokowi róż? Tym bardziej, że uprawa tych piękności nie jest jakoś szczególnie kłopotliwa. Największa praca przy nich, to zrobienie kopczyków na zimę i przycinanie przekwitłych kwiatostanów w ciągu sezonu letniego. Tej ostatniej czynności już od września zaniechałam - nie chcę niepotrzebnie pobudzać wzrostu przed nadejściem chłodów, a ponadto przeczytałam ostatnio, że owoce wszystkich róż mają dużo witamin i nadają się na przetwory, więc zamierzam z tego ich dobrodziejstwa skorzystać. Poza tym trzeba po prostu róże kochać, a wierzę, że odwdzięczą się cudnymi kwiatami :)
Z opadłych płatków można zrobić domowe potpourri - pamiętam, gdy jako mała dziewczynka zbierałam w ogrodzie Babci płatki różane i przesypywałam je w słoiczku solą kamienną. Hmm... chyba warto wrócić do tego przepisu i zachować zapach lata na zimowe wieczory :)
Pozdrawiam ciepło i dziękuję za Wasze odwiedziny oraz pozostawiane myśli w komentarzach :)