wtorek, 27 maja 2014

Co się odwlecze, to nie uciecze

Na początku trochę się pokajam... Rok temu ogłosiłam konkurs jajeczny na najciekawszy, moim zdaniem, przepis wykorzystujący białka z jajek. Nagrodą miał być jakiś "hand made" mojego wykonania. No i jest, ale dopiero teraz...  Dziewczyny już pewnie straciły nadzieję, zapomniały :( A prawda jest taka, że to "coś" od razu wzięłam na szydełko, lecz u mnie jest tak, że pomimo ogromnej przyjemności, jaką sprawia mi szydełkowanie, mam na nie czas jedynie... w świąteczne popołudnia. Wniosek z tego taki, że gdyby świąt było więcej, to i własnoręcznych produktów by było więcej, i osób obdarowanych również ;) Wyznaję jednak zasadę, że lepiej późno, niż wcale, więc jutro wyprasowaną serwetkę pakuję do koperty, aby pojechała do cierpliwej Bustani. Mam nadzieję, Kochana, że sprawi Ci troszkę przyjemności :) I że się przyda, bo zastosowań dla tej robótki można znaleźć wiele: tradycyjnie serwetkowo, jako ozdoba klosza lampy, zagłówka fotela, obrazek na ścianę, wyściółka w koszyczku lub... zapchajdziura w szafie ;)

 
 



Pozostając w temacie jajecznym, chcę się podzielić dziś innym, ostatnio wypróbowanym i bardzo prostym przepisem z wykorzystaniem białek - na kokosanki. Zaczerpnęłam go z otrzymanej jakiś czas temu książki pani Katarzyny Michalak, "Przepis na szczęście". Sądzę, że jeszcze z kilku prostych przepisów z niej pochodzących skorzystam w przyszłości. Przepis cytuję za autorką:

Bardzo proste kokosanki

Potrzebujemy:
2 szklanek wiórków
1/2 szklanki cukru
2 białek jaj

Ubijamy białka na sztywną pianę (nie zapominając o szczypcie soli), dodajemy stopniowo cukier, ciągle ubijając. Gdy piana z cukrem jest gotowa, dodajemy wiórki, mieszamy stanowczo, acz delikatnie. Układamy na blasze małe, zgrabne kokosanki, wkładamy do nagrzanego do 160 stopni piekarnika, pieczemy 10 - 12 minut na piękny, złoty kolor (ja trzymałam znacznie dłużej, bo jakoś złotego koloru nie mogłam uzyskać i zanadto wysuszyłam, więc czas pieczenia trzeba samodzielnie wyczuć, zależnie od posiadanego piekarnika).

 
 

Jutro już półmetek kolejnego tygodnia. Czas pędzi w nieznane jak opętany. Oby przyniósł jak najwięcej dobrych chwil i powodów do radości. Dobranoc :)
Doranma

sobota, 3 maja 2014

Narcyz, syn Kefisosa i nimfy Liriope

Historia kwiatu, któremu chcę poświęcić dzisiejszego posta, sięga bardzo odległej starożytności. Według mitologii greckiej Narcyz - bo o nim będzie - był bardzo przystojnym, wręcz pięknym młodzieńcem, synem boga i nimfy. Rozkochał w sobie inną nimfę o imieniu Echo, lecz nie odwzajemnił jej miłości. Został za to ukarany miłością do własnego odbicia widzianego w tafli wody. Była to więc także miłość bez wzajemności i tak silna, że niezaspokojona tęsknota doprowadziła Narcyza do śmierci. Na jego grobie wyrósł piękny kwiat, który na pamiątkę nazwano jego imieniem.


Tyle mit, ale uroda narcyzów i zdolność do rozkochiwania nas w ich pięknie przetrwała przez tysiące lat. Przyznaję, że ja również uległam ich urokowi, a zwłaszcza w tym roku jestem w nich szczególniej zakochana Dlaczego? No bo jakże by inaczej, skoro pierwsze zdjęcie tych kwiatów rozweselających żółtym kolorem smutny przedwiośniany ogród zrobiłam już w marcu, a ostatnie pąki rozwijają się dopiero teraz. Czyli jeśli posadzimy w ogrodzie różne odmiany, możemy sobie zapewnić ich kwitnienie aż przez dwa miesiące. A jest w czym wybierać - podobno odmian narcyzów jest przeszło 10 tysięcy. Są narcyzy wielkoprzykoronkowe, drobnoprzykoronkowe, pełne, trąbkowe i wiele innych. Wszystkie łączy barwa: od bieli, przez kremowy, morelowy po mocny żółty, ale za to w różnych kombinacjach.
Zawsze je lubiłam, ale kojarzyły mi się z kwiatami bardzo nietrwałymi, stojącymi w wazonie dzień lub dwa. I to jest prawdą, jeśli postawimy je w ciepłym mieszkaniu. Bo narcyzy lubią chłód. Wpadłam w tym roku na pomysł, aby w nocy i na czas nieobecności w domu wystawiać je na balkon - pomogło, udaje mi się dzięki temu utrzymać je nawet do tygodnia. Wczesna i umiarkowanie chłodna wiosna też służy ich trwałości na rabatach, obserwuję, że niektóre kwiaty utrzymują się nawet trzy tygodnie.
Mają jeszcze inne bardzo ważne dla mnie atuty, które zaobserwowałam w swoim ogródku: nie straszna im kwaśna, mokra i ciężka gleba, ani okresowe zalewanie, dają radę wśród chwastów i perzu (można sadzić na trawnikach), wystarczy je wykopywać co 3-4 lata, a ich cebul nie lubią nornice :) A że ja bardzo je lubię, więc zapraszam do obejrzenia zaczątku mojej kolekcji, która - wiem to na pewno - będzie się rozrastała, już ja się o to postaram ;)


Najwcześniej rozkwitają żonkilowe miniaturki. Kupiłam kiedyś zimą ich małą doniczkę w markecie, przesadzone do ogródka w ciągu kilku lat utworzyły pokaźną kępkę, którą widać już z daleka :) Są bezobsługowe, rosną w tym samym miejscu już dość długo.



Tydzień później zaczęły rozwijać się odmiany wielkoprzykoronkowe, które przywodzą mi na myśl spódnice baletnic :)



Wśród nich najpiękniejszą odmianą okazała się Ice King, której cebule otrzymałam jesienią w prezencie od przemiłej Ani, właścicielki cudownego ogrodu (http://www.roslin-menazeria.net). Te kwiaty są jak roślinne kameleony. Początkowo przykoronki mają barwę zdecydowanie żółtą z zielonkawym obrzeżem.


W ciągu 1-2 tygodni rosną, by stać się puchate i niemal białe. Śliczne :)




Od kwietnia rabaty zapełniły się jeszcze innymi odmianami trąbkowymi i pełnymi.





Dla osiągnięcia dobrego efektu warto sadzić je w kępach, np. po dziesięć cebul.




Poniżej narcyz - siłacz. Nazywam go tak, bo rośnie w tym samym miejscu ok. 15 lat. Była tu kiedyś rabata, teraz pozostał głównie perz i korzenie starego żywotnika. I on :) Miejsce dodatkowo niekorzystne, bo położone nisko, więc mokre. A mimo tych trudnych warunków co roku przebija się przez gęstwinę i rozkwita, więc jak go nie kochać? :)



Jesienią w polskich sklepach oferowano dość powszechnie odmianę wielokwiatową (kilka kwiatków na jednym pędzie), intensywnie pachnącą Cheerfulness. Bardzo się ucieszyłam, bo dotychczas przyglądałam się tym kwiatkom tylko na zdjęciach z zagranicznych ogrodów. Zauważyłam, że w angielskich i kanadyjskich wnętrzach często zdobi się nimi mieszkania sadząc w doniczkach. Próbowałam więc i ja tej sztuki, ale bez oczekiwanego efektu - wsadzone w listopadzie do doniczki wypuściły szybko zielone kiełki i w niezmienionym stanie przetrwały na balkonie do wiosny, dopiero kilka dni temu rozkwitły - nie dały się oszukać ;)


Po zestawieniu kilku odmian w wazonie widać, jak bardzo różnią się nie tylko formą, ale i wielkością.
Pomimo całego tego bogactwa w tegorocznym ogrodzie, nadal pierwsze miejsce w moim sercu zajmuje skromny narcyz biały. Narcissus poeticus - prawda, że pięknie się nazywa? Kwiatki ma raczej drobne, subtelne, staromodnie romantyczne i upojnie pachnące - polecam :)


A Wy lubicie narcyzy? Jakie są Waszymi ulubionymi?

Pozdrawiam serdecznie, życząc słonecznej i nieco cieplejszej niedzieli :)